In my autobiography (in Polish) I wrote a few years ago entitled - "Między Taborem a Golgotą. Wspomnienia Misjonarza" I described extensively the very beginnings of my missionary adventure in Tanzania.
----------------------------------------------
W drogę!
Do Tanzanii można dotrzeć w rozmaity sposób – przede wszystkim jednak drogą lotniczą. Następujące ważniejsze linie lotnicze mają połączenia z Dar es Salaam (Dar es Salaam Julius Nyerere International Airport) nad Oceanem Indyjskim lub z Kilimanjaro International Airport położonym pomiędzy miastami Arusha i Moshi niedaleko od słynnego wolno stojącego wygasłego wul- kanu Kilimanjaro: Air India, British Airways, Air France, Emirates, Ethiopian Airlines, Gulf Air, KLM-Royal Dutch Airlines, South African Airways oraz Swiss. Podróż z Dar es Salaam do Europy to ok. 8-10 godzin bezpośredniego lotu.
Bilet w jedną stronę
Pamiętam mój przylot do Tanzanii. Tuż po pożegnaniu z rodzinną parafii wsiadłem do samolotu LOT-u w Krakowie w Balicach z biletem w jedną stronę do Rzymu.
Sam fakt, że ksiądz kardynał mnie wysyła na misje z biletem do Rzymu w jedną stronę, był dla mnie wyraźnym znakiem, że jadę na misje na całe życie. Kościół krakowski w osobie swojego arcypasterza wysyła mnie do Afryki, ale nie przewiduje mego powrotu. Było to dla mnie jak najbardziej oczywiste. Taka jest Wola Boża.
Przyleciałem na lotnisko Fiumicino w Rzymie, odebrał mnie jeden z braci ze Zgromadzenia Serca Pana Jezusa, pracujących w Domu Polskim Jana Pawła II na Via Cassia 1200 w Rzymie. Była sobota 29 grudnia 1990 roku.
Dla nas misjonarzy ten dom, to nasz prawdziwy dom rodzinny w Rzymie. Zapisał się on na stałe w mej wdzięcznej pamięci jako misjonarza, pielgrzyma i Polaka. Księża pracujący w domu, na początku ksiądz infułat Michał Jagosz, a teraz przez wiele, wiele lat ksiądz prałat Mieczysław Niepsuj, zawsze serdeczny, gościnny, życzliwy, z otwartym, pomocnym sercem, ksiądz prałat Jan Główczyk; siostry sercanki, bracia Serca Pana Jezusa, pracownicy świeccy, sam dom z piękną kaplicą, jego ogrody i otoczenie, dary dla Ojca Świętego i eksponaty z czasów pontyfikatu Jana Pawła II, wystawione w gablotach i wywieszone ścianach – trudno sobie wymarzyć lepsze miejsce dla misjonarza, gdzie przyjmowany jest serdecznie, życzliwie, gdzie zawsze się znajdzie dla niego kąt, serdeczne słowo i krzepiący posiłek i wszelka pomoc, jakiej może potrzebować.
Zaraz po moim przybyciu do domu ówczesny jego dyrektor, ksiądz Michał Jagosz, poprosił mnie, bym go nazajutrz zawiózł do Bazyliki Santa Maria Maggiore na Mszę Świętą, bo akurat nie było wolnego kierowcy, który mógłby to zrobić. Ksiądz dyrektor należał do kapituły w bazylice, natomiast sam nie miał prawa jazdy albo po prostu nie jeździł samochodem.
Perspektywa jazdy po słynnym Rzymie, gdzie fama kierowców, jeżdżących, jak chcą, doszła do mnie jeszcze w Polsce, zmroziła mnie, ale bałem się odmówić. Pomyślałem sobie, że skoro tylu Polaków przyjeżdża do Rzymu i jakoś sobie w tym „trafico” radzą, to czemu ja nie? Tym bardziej w niedzielę rano, gdzie ruch powinien być mniejszy, a ksiądz Michał pokieruje mną, bym się nie zgubił po drodze, bo ruch jednokierunkowy na wielu ulicach w Rzymie to prawdziwa zmora dla nieobytego z topografią miasta kierowcy.
Nazajutrz odpowiednio wcześniej, by mieć zapas czasu, wsiadłem do volkswagena golfa na numerach rejestracyjnych Państwa Watykańskiego (!) i bez większych problemów dowiozłem księdza dyrektora do bazyliki. I tu się zaczęły poważne problemy. Ksiądz dyrektor powiedział, że po Mszy ma jeszcze jakieś spotkania i zajęcia, więc wróci innym sposobem po południu do domu. Okey! Zabrałem się z powrotem na Via Cassia. Nie przyszło mi jednak do głowy wcześniej, że powrót do Domu Polskiego może wieść innymi ulicami niż dojazd do bazyliki, ze względu na ten beznadziejny ruch jednokierunkowy! Jechać w stronę bazyliki niektórymi ulicami oznaczało, że akurat nimi nie będę wracał! Biada mi! Nie upewniłem się i nie sprawdziłem, którędy należy wracać!
Przyjechałem na Via Cassia, gdy było już ciemno! Porażka na całej linii. Kluczyłem po mieście w kółko przez wiele godzin, aż kontrolka paliwa zaczęła mi pokazywać, że paliwa za chwilę zabraknie. Na dodatek był to pierwszy mój raz w Rzymie. Nie znałem włoskiego, a wszyscy Włosi, których prosiłem o wskazanie właściwej drogi na Via Cassia, akurat albo nie umieli angielskiego albo po prostu nie chcieli rozmawiać ze mną po angielsku. Święty Antoni w końcu, razem ze Świętym Judą Tadeuszem, Świętym Archaniołem Rafałem, Świętym Krzysztofem i moimi osobistymi patronami i Aniołem Stróżem doprowadzili mnie w końcu jakimś niewypowiedziane cudownym sposobem do mostu Ponte „Jakiegoś-Tam” z rzeźbami po obu stronach. Och! Byłem już na właściwej drodze, stamtąd już było łatwo trafić, bo droga była prosta. Przyjechałem do Domu Polskiego, a tu wszyscy zmartwieni, gdzie się podziałem, co mi się stało. Ksiądz Jagosz był już w domu od dawna! Trzeba było poczekać na niego, aż skończy zajęcia. Szybciej i tak dojechałbym do domu niż tak, w pojedynkę, jeżdżąc w kółko, bez mapy, po nieznanym mieście...
W poniedziałek pojechaliśmy do biura Swiss w Rzymie dowiedzieć się o cenę biletu i „zabukować” mnie na lot do Dar. Potem ksiądz infułat skontaktował się z księdzem prałatem Stanisławem Dziwiszem i dzięki jego życzliwości mogłem koncelebrować w najbliższą środę Mszę Świętą poranną w języku angielskim w kaplicy Ojca Świętego w Pałacu Apostolskim z pielgrzymami z Australii i USA. Zdjęcia od Arturo Mari z tej Mszy są żywą pamiątką tamtej niezwykłej chwili dla mnie, gdy u boku Pasterza Kościoła Powszechnego mogłem w sercu Kościoła prosić Jezusa Miłosiernego przez Maryję o specjalne błogosławieństwo dla mnie i moich misji w Tanzanii.
Po Mszy Świętej Ojciec Święty spotkał się z każdym z nas w dużej sali niedaleko kaplicy. Gdy podszedł do mnie, ksiądz prałat przedstawił mnie, skąd jestem i dokąd jadę. Ojciec Święty rozpromienił się i powiedział: „Tanzania! Byłem tam niedawno! Kraj Kilimandżaro!”. Poprosiłem Ojca Świętego o błogosławieństwo, którego mi udzielił.
Po audiencji ksiądz prałat wrócił do mnie, by porozmawiać. Zapytał, co potrzebuję na misje. A ja, że przede wszystkim potrzebuję biletu, bo przyleciałem do Rzymu z biletem z Krakowa w jedną stronę, i polecono mi prosić księdza prałata o pomoc w wyekspediowaniu mnie do Tanzanii! Ksiądz prałat się roześmiał, zażartował, komentując celnie i dobitnie komiczność całej tej sytuacji, i potem spytał, czy czegoś więcej nie potrzebuję. Ja, że nie, bo nie wiem, co mi potrzeba na misjach, i nie mam żadnego doświadczenia na razie.
Zadanie domowe
Wtedy ksiądz prałat powiedział, bym przekazał moim kolegom na misjach, że rodzina błogosławionego Pier Giorgio Frassati, kilka miesięcy wcześniej (w maju 1990 roku) wyniesionego na ołtarze przez Jana Pawła II, chciałaby podziękować w jakiś sposób za to. Ksiądz prałat im zasugerował, że dobrym pomysłem byłoby zrobienie czegoś dobrego dla misji – ufundowanie kościoła, szkoły czy wsparcie innego dzieła. Dlatego też ksiądz prałat polecił mi, bym przekazał kole- gom, że jeżeli ktoś z nich jest akurat na etapie budowania kaplicy, kościoła, czegoś, co nadawałoby się do sfinansowania przez rodzinę błogosławionego, niech się z nim skontaktuje jak najszybciej.
Gdy przybyłem do Tanzanii, przekazałem wszystkim kolegom tę wiadomość, prosząc, by się skontaktowali z księdzem prałatem. Puściłem całą sprawę w niepamięć, wiedząc, że z pewnością ktoś z nich się skontaktuje z księdzem pralatem.
Jakież było moje zdziwienie, gdy w grudniu 1991 roku, gdy poleciałem z księdzem Krzysztofem Chromym do Rzy- mu, by poszukać pomocy: on – dla niższego seminarium; a ja dla realizacji wizji Bożego Miłosierdzia w Kiabakari przez zbudowanie najpierw samodzielnej misji i parafii w Kiabakari, i spotkałem się z księdzem prałatem Stanisławem. Powiedział mi, że sprawa błogosławionego Pier Giorgio jeszcze nie jest załatwiona, bo nikt się nie zgłosił do tej pory, i że w takim przypadku, skoro chcę budować misję i kościół, to powinienem się tym zająć.
I tak historia Pier Giorgio w Kiabakari się zaczęła niespodziewanie!
Radio Mariackie
Wtedy też w grudniu 1991 roku trwał synod biskupów Europy. Gdy zadzwoniłem do księdza kardynała Franciszka Macharskiego z pozdrowieniami i informacją, co robię w Rzymie, chciał się ze mną zobaczyć. Gdy odwiedziłem go w mieszkaniu księdza kardynała Andrzeja Deskura opodal Bazyliki Świętego Piotra na Watykanie, w pałacu Świętego Kaliksta, wyjaśnił, że jest na etapie szukania pomocy dla rozruchu Radia Mariackiego w Krakowie i że ma ze sobą spis wymaganego sprzętu, który chce, bym mu pomógł przetłumaczyć na angielski jak najszybciej. Ucieszyłem się, prawdę mówiąc, że w ten sposób będę mógł choć troszkę przyczynić się do tego dzieła, w duchu wdzięczności dla Matki Najświętszej. Tak też zrobiłem.
Wracając do pierwszego spotkania z księdzem prałatem Stanisławem w styczniu 1991 roku, gdy wyjaśniłem mu sytuację z biletem, nie odpowiedział mi od razu. Pożegnaliśmy się, życzył błogosławieństwa w pracy misyjnej, oprócz sprawy Pier Giorgio polecił pozdrowić serdecznie wszystkich misjonarzy w Musomie. I tak się rozstaliśmy. Nazajutrz ksiądz Jagosz powiedział mi, że wszystko załatwione i bilet gotowy! Byłem pod wrażeniem profesjonalizmu, dyskrecji i stylu, w jakim ksiądz prałat Dziwisz wyszedł naprzeciw mej prośbie. I tak było wiele razy później, gdy byłem na misjach i zwracałem się do niego w krytycznych sytuacjach. Gdy mógł, nigdy nie zostawił w biedzie.
Do patrona rocznikowego
Gdy miałem już bilet w ręce, wykorzystałem okazję, że w Domu Polskim gościła grupa pielgrzymów, którzy nazajutrz wybierali się do Asyżu i mieli parę miejsc wolnych w autokarze, i powiedzieli, że chętnie mnie zabiorą za darmo ze sobą. Co za gratka! Do Asyżu! Do Świętego Franciszka!
Uradowałem się ogromnie i z wielką nadzieją na potęgę wstawiennictwa świętego patrona, pojechałem do Asyżu, do patrona mojego rocznika, aby zawierzyć się jemu na pracę misyjną i prosić o błogosławieństwo. Bogu dziękuję, i Świętemu Franciszkowi dziękuję za łaskę odprawienia podczas tej jednodniowej pielgrzymki, Mszy Świętej w Porcjunkuli. To był znak dla mnie, że Święty Franciszek poprowadzi mnie bezpiecznie na misjach!
Pożegnanie z Europą
Czas nadszedł, by słowa z mego obrazka prymicyjnego stały się ciałem...
„Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim,
by opatrywać rany serc złamanych,
by zapowiadać wyzwolenie jeńcom
i więźniom swobodę;
aby obwieszczać rok łaski Pańskiej” (Iz 61, 1nn)
Kilka dni później wyruszyłem w nieznane na pokładzie samolotu linii Swissair. Lot z Rzymu z przesiadką w Zurychu nie był pozbawiony przygód. Był to gorący okres bezpośrednich przygotowań do wojny w Zatoce Perskiej, a zatem kontrole na lotniskach, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem się personelu amerykańskiej armii (m.in. Zurych), były bardzo zaostrzone. Już mieliśmy wsiadać na pokład samolotu w Zurychu w poniedziałek wieczorem 7 stycznia 1991 roku, a tu nagle usłyszeliśmy ogłoszenie, że ze względów technicznych samolot nie wystartuje i że mamy się udać na noc do hotelu (za darmo!), do którego nas zawiozą. Ponieważ trzy czwarte pasażerów naszego rejsu stanowił personel medyczno-wojskowy US Army, podejrzewaliśmy, że te „względy techniczne” to nic innego, jak uzasadnione podejrzenia obsługi lotniska, że coś jest nie tak; być może, jest podejrzenie, że na pokładzie samolotu jest podłożona bomba.
Spędziliśmy noc w luksusowym hotelu pełnym elektronicznych gadżetów takich jak elektroniczna karta do drzwi, automatyzacja sprzętów w pokoju itp.; ja na 26 piętrze, z zapierającym dech w piersiach widokiem na centrum Zurychu skąpanego w nocnych światłach. Nieprzespana, ostatnia noc w Europie, w luksusie wręcz odpychającym. Dodatkowo otrzymaliśmy kartki żywnościowe na kolację, ale tak sprytnie skalkulowane, że aby się solidnie najeść, trzeba byłoby wyłożyć grosz z własnej kieszeni, którego za bardzo nie miałem...
Nazajutrz, skoro świt, wróciliśmy podstawionym autobusem Neoplan (w życiu takim superbusem nie jechałem!) na lotnisko Kloten w Zurychu i już bez dodatkowych niespodzianek, wyruszyliśmy w drogę. Po przylocie do Jeddah w Arabii Saudyjskiej samolot opustoszał niemal całkowicie. Pamiętam starsze małżeństwo, które siedziało obok mnie w samolocie, lekarz i lekarka wojskowi. Lecieli do Arabii Saudyjskiej na wojnę z Irakiem, bardzo sympatyczni i pełni obaw, co ta wojna przyniesie im i ich rodakom.
Pamiętam kategoryczne napomnienia załogi Swissair, przestrzegających nas przed paleniem papierosów na pokładzie w trakcie postoju w Jeddah, zakaz eksponowania napojów alkoholowych i nakaz skromnego ubioru dla pasażerek (narzucenie chust na ramiona, ubranie długich spódnic lub spodni), zakaz spożywania wieprzowiny w przestrzeni powietrznej Arabii Saudyjskiej itd.
Pamiętam celników i ochroniarzy arabskich, którzy wkroczyli na pokład samolotu w celu kontroli, czy czegoś niedozwolonego nie mamy. Pamiętam ich surowe, bezlitosne spojrzenia i bezceremonialne, wręcz gburowate zachowanie... Poczułem się, mówiąc eufemistycznie, nieswojo. Pomyślałem – to pierwsze zwiastuny nowego świata, do którego się udaję. Mam w pamięci widok licznych samolotów wojskowych z flagą amerykańską na stateczniku, bombowce, transportery, działa przeciwlotnicze na lotnisku w Jeddah. Oblicze śmierci przeraża, a zarazem fascynuje pomysłowo- ścią tych, którzy te narzędzia, niosące śmierć, wymyślają i produkują...
Afrykańskie ciemności
Po długim postoju w Jeddah, samolot – niemal pusty już – poderwał się znów do lotu i bez przeszkód dolecieliśmy do Dar es Salaam. Była godzina 21. I przedziwne uczucie – wylądowaliśmy na pustkowiu. Ciemności bardziej niż egipskie na zewnątrz, świateł miejskich nie widać. Byłem dość ciepło jeszcze ubrany – w Zurychu było –12 stopni Celsjusza. W Dar es Salaam była pełnia lata – dobrze ponad 30 stopni Celsjusza, wilgotność taka, że wydawało się, że można by powietrze wykręcić i woda pocieknie. Duchota nie do zniesienia.
Kiedy stanąłem w drzwiach samolotu, by rozpocząć moje zstępowanie w nieznany mi świat, spowity gęstym, dusznym, drgającym nieznanymi odgłosami mrokiem, przeżyłem coś, czego nie da się właściwie opisać słowami. Trzeba samemu doświadczyć tego na własnej skórze. W chwili, kiedy zetknąłem się po raz pierwszy z falą rozżarzonego powietrza, zionącego na mnie z furią z głębi tej ciemności, w jednej dosłownie sekundzie otworzyły się wszystkie pory w mojej skórze i oblał mnie taki pot, że poczułem, jak woda chlupocze mi w butach. Pomyślałem – jeśli tak się rzeczy mają, to lepiej zostać w samolocie i wrócić.
Co ja tu robię???
Deja vu... To samo pytanie, które zadałem sobie po tygodniu pobytu w krakowskim seminarium we wrześniu 1982 roku...
Pozbyłem się natychmiast kurtki i swetra i poddałem się bez walki Afryce, która mnie tak bezceremonialnie i bezlitośnie przywitała. Cały mokry i zrezygnowany, bezsilnie starając się przetrzeć oczy, zalewane coraz to nowymi falami potu, poczłapałem za innymi pasażerami w kierunku nikłych światełek terminalu, w nadziei, że spotkam tam księdza Tadeusza Dziedzica (obecnego Dyrektora Sekretariatu Misyjnego Archidiecezji Krakowskiej, a ówcześnie misjonarza w Musomie, który przyleciał do Dar, by pilnować domu ojców i braci Maryknoll, którzy mieli regionalne zebranie w Musomie, i przy okazji mnie odebrać z lotniska i dostarczyć bezpiecznie na drugi koniec Tanzanii, do Musomy).
Jaka to była ulga, gdy w morzu spoconych czarnych twarzy ujrzałem spoconą „bladą twarz” księdza Tadzia. Nie jestem sam!
Ksiądz Tadzio ucieszył się, że dotarłem bezpiecznie, choć z wielkim opóźnieniem (zamiast przylecieć nad ranem, dotarliśmy dopiero wieczorem, przez tę „techniczną” awarię samolotu). Pomógł zabrać bagaż, wsadził do auta i powiózł do domu Maryknolli w dzielnicy Msasani, po drugiej stronie miasta, gdzie przebywał.
Jaka to była dziwna jazda – ok. 20 km z lotniska przez miasto na jego peryferie po drugiej stronie. Jazda w nieznane, przedziwne odgłosy ludzkie i nie-ludzkie, dziwny zapach lepkiego powietrza. Muzyka afrykańska, cienie przemykające poboczami, dziwne domy i rudery, dziwne auta, jazda po lewej stronie, kierownica po prawej, lawirowanie po asfalcie pełnym dziur, przeraźliwe odgłosy świerszczy, cykad, ćmy wielkie (teraz, po latach, wiem, że aż tak wielkie nie są, ale zaiste strach ma wielkie oczy) w świetle reflektorów. Jakie to powietrze było ruchliwe i zapracowane i jak szybko – gdy nasze auto przebijało się przez tę mroczną żywą, głośną, drgającą rzeczywistość – zmieniało się w zbiorowy cmentarz ciem, ważek i innych dziwnych owadów przegrywających pojedynek z przednią szybą samochodu! I ostatecznie wielka radość, że dotarliśmy do domu, po drugiej stronie miasta, do dzielnicy Msasani, i że nas to wszystko tam, na zewnątrz, nie pożarło i nie pokąsało po drodze. Jeszcze większa radość, że w każdym pokoju była klimatyzacja i na dodatek działała!
Powiadają filozoficznie Tanzańczycy: „Mwanzo ni mgumu!” Początki są trudne!
Misfit
Kilkudniowy pobyt w Dar przed lotem do Musomy, na drugi koniec Tanzanii, jeszcze bardziej mnie utwierdził w przekonaniu, że jestem w nowym świecie, całkowicie nowym, odmiennym. Zrozumiałem, że oto usunął mi się spod stóp na dobre bezpieczny grunt, po którym stąpałem przez dotychczasowych 27 lat mego życia. Pan Bóg postawił mnie na nowym gruncie, tak nieznanym i obcym; strasznym, a jednocześnie fascynującym. Niedługo potem zrozumiałem, że tym, co połączyło te dwa grunty, dwa światy, była i jest wiara, był i jest i zawsze będzie – Kościół katolicki – ten sam wszędzie.
Przyszły mi na myśl wspomnienia byłego pilota z Dywizjonu 303, którym się opiekowałem w latach seminaryjnych. Mieszkał nieopodal Błoń Krakowskich. Powiedział mi kiedyś tak: „Dla mnie i moich kolegów Polaków w czasie Bitwy o Anglię Kościół był częścią świata, który znałem. Anglia była mi obca kulturowo, językowo. Ile razy jednak wchodziłem do kościoła w niedzielę, by wziąć udział we Mszy Świętej, natychmiast czułem się w domu, w świecie tak bardzo mi bliskim i znanym. Ta sama Msza Święta, jak u nas, taki sam wystrój kościoła, szaty kapłana, takie same modlitwy łacińskie. Byłem w domu!”.
I tak jest z każdą misjonarką i misjonarzem w Afryce – zostajemy wykorzenieni ze znanego nam rodzinnego środowiska i zakorzenieni na nowo w rzeczywistości afrykańskiej, a spójnikiem i tym, co sprawia, że to przesadzenie z jednego świata do innego dokonuje się mniej boleśnie, łatwiej nieco, jest właśnie Kościół katolicki, Kościół jeden, ten sam, powszechny i święty, te same Dziesięć Przykazań, te same Przykazania Kościelne, to samo Credo, ta sama liturgia, to samo Pismo Święte. Nigdzie tam, gdzie jest Kościół katolicki, chrześcijanin-katolik nie może się czuć samotny i opuszczony, zagubiony, w przestrzeni wiary i kultury chrześcijańskiej. I to jest taka wspaniała prawda, takie przeżycie. Moja wiara, mój Kościół, do którego należę od Chrztu Świętego sprawia, że ja zawsze jestem w domu, że nie ma obczyzny dla osoby wierzącej. Należąc do Kościoła katolickiego, jestem wśród swoich, choćby inaczej wyglądali, innym językiem mówili lub w innej kulturze byli wychowani.
To przeświadczenie i ta oczywista prawda jest jednym z czynników, który przyczynia się do tego, że z jednej strony zasymilowałem się w znacznej mierze z Kościołem tanzańskim, z Tanzańczykami, z ich krajem i kulturą, (który stał się moją drugą ojczyzną, a kultura swahili moją drugą kulturą), a jednocześnie moja więź z krajem ojczystym w niczym nie zmalała. Przeciwnie – dojrzała do nowych poziomów duchowych, emocjonalnych i intelektualnych. Wielu ludzi pyta mnie: „Jak to jest, że ksiądz jest już tyle lat na misjach, a wciąż tak dobrze mówi po polsku?”. Ilekroć jestem nagabywany o to, tylekroć jestem autentycznie zaskoczony i zakłopotany zasadnością tego pytania. Myślę, w jaki sposób polskość może zwietrzeć w misjonarzu po latach? Jak można być mniej krakusem? Jak można być mniej Polakiem za granicami kraju?
Mój dom to Kraków
Przypominam sobie wtedy wypowiedź księdza kardynała Franciszka Macharskiego, który w jednym z programów „Widziane z Franciszkańskiej” powiedział: „Mój dom rodzinny znajdował się przy ulicy Wyspiańskiego w Krakowie, ale nie muszę tam jechać, żeby być w domu, ponieważ, nie przesadzając, dom rodzinny noszę w sobie. Dom to znaczy ojciec i matka, to znaczy także moje rodzeństwo i ten dobry duch, który tam panował i który oni stale na nowo tworzyli... Tam się spotykało wszystko, co było wielkie i małe, tam się spotykał świat i Kościół, i rodzina, i wszystko, co jest wartościowe... Oglądałem niedawno stare, przedwojenne fotografie Krakowa. Piękne miasto. Żadna inność, egzotyka, po prostu Kraków. Tu mieć swoją rodzinę i dobrych nauczycieli jako przewodników – to sprawia, że się nie chce mieszkać gdzie indziej... Mój dom to Kraków. To jest moja Polska”.
To przejmujące świadectwo księdza kardynała w sposób absolutnie doskonały opisuje rzeczywistość także mego serca i ośmielam się przyjąć je jako swoje świadectwo. Przypominam sobie wtedy również pytania Tanzańczyków, którzy się nie mogą nadziwić mojej znajomości swahili. Jak to jest, że ten biały mówi lepiej w języku kiswahili od niejednego rodowitego użytkownika tego języka? Wtedy im mówię, że jak się kogoś kocha, to wówczas przemawia serce, a nie usta. I milkną wtedy zakłopotani i poruszeni tym wyznaniem przedstawiciela rasy, która w dziejach ich kraju zapisała się nieraz czymś innym niż miłością do nich...
Fidei Donum
Minione lata mej pracy misyjnej pomogły mi dokładnie przemyśleć i przeżyć wewnętrznie wagę słów składających się na mój tytuł „zawodowy” diecezjalnego kapłana wysłanego przez macierzystą archidiecezję na misje. Ojciec Święty Paweł VI w Encyklice „Fidei Donum” z 21 kwietnia 1957 roku (niedawno obchodziliśmy złoty jubileusz promulgacji tej ważnej dla misji, zwłaszcza w Afryce, encykliki, który został w specjalny sposób zaakcentowany przez Ojca Świętego Benedykta XVI w specjalnym przesłaniu z tej okazji w dniu 5 maja 2007 roku) nazwał nas misjonarzy – księży diecezjalnych na misjach – misjonarzami Fidei Donum, czyli misjonarzami, którzy są darem wiary. Czyjej wiary? Kościoła posyłającego i mojej osobistej wiary w Kościele macierzystym zaszczepionej, uformowanej, ukształtowanej i umocnionej. Darem dla kogo? Dla tych, do których jestem posłany. A zatem tajemnica mojego powołania misyjnego, jej owocowanie, jej spełnienie zależy od tej mistycznej, duchowej więzi dokonującej się we mnie, misjonarzu – między mymi korzeniami, mym źródłem, jakim jest Kościół krakowski, a Kościołem docelowym, misyjnym.
Bardzo precyzyjnie i trafnie ujął tę tajemnicę i przedstawił sytuację misjonarzy Fidei Donum z Polski, ksiądz Krzysztof Czermak w artykule opublikowanym w licowo-sierpniowym wydaniu „Misyjnych Dróg” w 2007 roku. Cytuję in extenso:
Fidei donum – wciąż aktualny apel W 50-lecie ogłoszenia encykliki Piusa XII
Napisana w 1957 r. przez Piusa XII Encyklika „Fidei donum” dokonała wielkiej innowacji w działalności misyjnej Kościoła. Wezwała bowiem biskupów, zwłaszcza z Europy i Ameryki Pół- nocnej, do odkrycia w swoim posłannictwie odpowiedzialności za zbawienie nie tylko wiernych mieszkających w granicach powierzonych im diecezji. Encyklika wyprzedziła naukę Soboru Watykańskiego II, wzywając biskupów, by jako pasterze okazali troskę o cały Kościół i posłali swoich kapłanów do pracy misyjnej, zwłaszcza w Afryce. biskupi bowiem, mając pełnię kapłaństwa i jako następcy apostołów, otrzymują swój urząd nie tylko po to, aby troszczyć się o głoszenie Ewangelii w powierzonej im diecezji, ale w całym Kościele.
Apel Piusa XII skierowany został również pośrednio do kapłanów diecezjalnych, którzy powinni mieć bezpośredni udział w trosce swojego biskupa o głoszenie Ewangelii na całym świecie.
Wtedy właśnie przed księżmi diecezjalnymi otwarła się nowa przestrzeń posługi kapłańskiej. Do tej pory na misje wyjeżdżali księża i bracia zakonni oraz siostry. Z chwilą ukazania się „Fidei donum”, ksiądz diecezjalny otrzymał jakby nowy status, który kilka lat później potwierdził Sobór Watykański II, ukazując osobę prezbitera, którego misja sięga »aż po krańce ziemi«” (por. PO 10). Ta misja jest darem duchowym, stającym się szczególnym darem wiary, gdy ksiądz diecezjalny opuszcza granice diecezji, z którą łączą go liczne więzy, i udaje się tam, gdzie ludzie nie słyszeli jeszcze o Chrystusie. Ów dar wiary jest darem biskupa jako pasterza i osobistym darem księdza podejmującego decyzję o pracy misyjnej. Jest on tym cenniejszy, gdy w diecezji „darczyńcy” nie tylko nie zbywa kapłanów, ale odczuwalny jest ich brak (por. FD 13; por. PP IV). Jest on wtedy autentycznym darem z ubóstwa, czyli dzieleniem się nie z nadmiaru, ale z tego, co się ma. Jest on także darem całej wspólnoty, która wydała danego kapłana i oddała go misji ad gentes. Jest on fidei donum, czyli darem wiary Kościoła partykularnego, którym jest diecezja, czy też jego cząstki, którą jest parafia.
Dar uczyniony z radością i wdzięcznością
Dar nie oznacza wyzbycia się. Tak przynajmniej powinien rozumować członek Kościoła. Dar uczyniony w świetle wiary wskazuje zawsze na korzyść. W wierzącym, który dzieli się darem wiary, nigdy nie powstaje obawa o samowyniszczenie. Pius XII pisze w encyklice: „Nie może zginąc wspólnota wiernych, która daje Kościołowi synów i córki” (FD 12). Papież dodaje: „Jeśli bowiem diecezja wspomaga inną, biedną, to nie może się zdarzyć, by stała się przez to biedniejsza” (tamże 13).
Nie jest prawdziwy zapał misyjny, jeśli jego źródło nie tkwi w wierze. Decyzja o podjęciu działalności misyjnej to odpowiedź na dar, który misjonarz w sobie rozpoznaje i chce się nim dzielić z radością i wdzięcznością. Czytamy więc w encyklice znamienne słowa nawiązujące do „światła prawdy”, które przyjęliśmy: „Niech więc ludzie, pamiętając o tak wielkim dobrodziejstwie, odwdzięczają się za nie Bogu przede wszystkim przez rozpalającą płomień chrześcijańskiej miłości gorliwość o rozwój świętych misji” (FD 1). Ale encyklika jest wyraźnie adresowana do konkretnych ludzi Kościoła.
Papież kończy pierwszy punkt encykliki wyzwaniem do kapłanów: „Niech więc nasze napomnienia rozniecą i umocnią w sercach kapłanów ducha misyjnego, a ich zapał udzieli się wszystkim wiernym”. Ale encyklika jest skierowana przede wszystkim do „patriarchów, prymasów, arcybiskupów, biskupów i innych ordynariuszy miejsc”. To właśnie pasterze Kościoła, każdy z osobna i jako kolegium apostolskie, mają usłyszeć apel papieża, przekazać go, rozpalić i umocnić ducha misyjnego w sercach ich prezbiterów. Sobór Watykański uczy, że biskupi „zostali konsekrowani nie tylko dla jakiejś diecezji, ale i dla zbawienia całego świata” (DM 38; por. KK 23; por. DB 6).
Brak otwarcia wyprowadza Kościół partykularny na wyspę, prowadzi do samozadowolenia, odrzuca troskę o innych. Co więcej, brak ten nie tylko hamuje rozwój Kościoła, ale mu szkodzi. Pius XII pisze o tym dosadnie: „Nic tak nie szkodzi życiu (Kościoła Jezusa Chrystusa), jak ucieczka jego członków na odosobnioną pustynię albo ich egoizm, albo wreszcie troska jedynie o korzyść własnej wspólnoty” (FD 9).
Dar wiary złożony przez Kościół w Polsce
Jeśli prawie po 20 latach od ukazania się encykliki na misjach było 26 księży polskich, to obecnie jest ich prawie 300, choć w Afryce przebywa tylko trzecia część z tej liczby. Wzrost jest więc bardzo zauważalny w bezwzględnych liczbach. Jeśli natomiast odniesiemy tę cyfrę do poszczególnych diecezji w Polsce, to z tego wynika, że średnio każda diecezja polska ma na misjach tylko kilku księży. Czy to dużo, jeśli diecezja liczy kilkuset, a nawet ponad tysiąc kapłanów? Możemy więc zapytać: Dlaczego tak mało księży z chrześcijańskiej Polski udaje się na misje? Odpowiedź nie jest zbyt łatwa. Być może w kościołach i rodzinach polskich jest za mało modlitwy w tej intencji? Być może jest jej również za mało w seminariach? Może za mało w nich mówienia o pięknie posługi misyjnej? Być może w parafiach więcej wagi przywiązuje się do zbierania ofiar na misje niż do modlitwy o powołania misyjne? Być może za słabo wcielamy w życie naukę soboru i Jana Pawła II, na którego ciągle się powołujemy? Dlaczego w wielu diecezjach, w których można by było uzyskać poparcie pasterzy dla tej sprawy, po prostu brak kandydatów, których by ta sprawa zajmowała? Może za mało wiary w Kościele w Polsce?
Właśnie Papież Polak nauczał o powiązaniu zaangażowania misyjnego z wiarą, czyli o wewnętrznym celu misji (por. RMis 2). Nie bójmy się stanąć wobec stwierdzenia, że otwarcie misyjne Kościoła w danym narodzie rzutuje na jego katolicyzm. Tak uczy encyklika Piusa XII: „Życie każdego narodu należy oceniać według ofiar, które z własnej woli podejmuje on i ponosi dla dzieła misyjnego” (FD 12).
Gdy uświadomimy sobie, że po 30 latach liczba księży polskich pracujących na misjach zwiększyła się prawie 12 razy i wynosi obecnie 296, to wcale nie oznacza oczekiwanego wzrostu. Liczba ta jest mniejsza niż w roku ubiegłym, kiedy wynosiła 312, a należy ją rozważać w różnych kontekstach. Przede wszystkim stanowi ona niespełna 1,4% polskiego duchowieństwa diecezjalnego. Jest to średnia, którą nieznacznie przekracza tylko 5 polskich diecezji, a z tych żadna nie przekracza progu 3,5%. Za tą średnią kryją się więc diecezje, które w ogóle nie mają swych kapłanów na misjach (4), jak i te (kilkanaście), które są reprezentowane przez 1, 2, 3 lub 4 księży.
Encyklika „Fidei donum” jest więc dokumentem jak najbardziej aktualnym dla Kościoła w Polsce, który ciągle nie ma odwagi stanąć na wysokości zadania. Jego aktualność bierze się ze słabej odpowiedzi tego Kościoła na przywołaną tu encyklikę. Inaczej mówiąc, aktualna nauka Kościoła jest echem encykliki wydanej 50 lat temu, które ciągle nie jest słyszane w Kościele w Polsce.
Decyduje zawsze jakość
Jan Paweł II uczył, że trzeba wysyłać najlepszych kapłanów. A najlepszy to ten, kto najlepiej zrealizuje powołanie, którym został obdarzony i najlepiej wykona zadanie powierzone mu przez Kościół. Polska miała i ma dużo gorliwych misjonarzy diecezjalnych. Niektórzy z nich poświęcili misjom całe życie. Trzeba wspomnieć tego, który złożył siebie w ofierze. To ksiądz Jan Czuba, kapłan diecezji tarnowskiej, który zginął śmiercią męczeńską w Kongo-Brazzaville w 1998 r. On oddał Chrystusowi i braciom w Afryce wszystko. Jest przez to chlubą całego Kościoła w Polsce. Ale też wyzwaniem, głosem do naszego sumienia, zwłaszcza kapłańskiego: Czy po 50 latach od apelu papieża robimy dzisiaj coś więcej niż wczoraj dla sprawy głoszenia Chrystusa w świecie i czy żyjemy nadzieją, że jutro potrafimy nadrobić wszystkie zaległości w tym względzie?
Dar wiary bez echa?
Zaczęliśmy nowe 50 lat od wydania „Fidei donum”. Aż boję się pytać, czy miniona rocznica 50-lecia zaznaczona została w różnych diecezjach oczekiwanymi przedsięwzięciami.
Czy po roku mamy jeszcze odwagę słuchać, a zwłaszcza realizować słowa Benedykta XVI wypowiedziane w Polsce: „Kapłani polscy, nie bójcie się opuścić wasz bezpieczny i znany świat, by służyć tam, gdzie brak kapłanów i gdzie wasza wielkoduszność przyniesie wielokrotne owoce”. Jest to dopełnienie wołania naszego Wielkiego Rodaka oraz nawiązanie do wołania Piusa XII sprzed 50 lat. Miejmy jednak świadomość, że samo słuchanie niczego nigdy nie zmienia.
Misfit
Doskonale ujęta została tajemnica powołania misyjnego, zwłaszcza misjonarza Fidei Donum, w książce amerykańskiego misjonarza Larry’ego Lewisa z marca 1997 roku, który pracował przez lata w Chinach – „Misfit: Haunting the Human-Unveiling the Divine”.
Definicja słowa „misfit” (One who is unable to adjust to one’s environment or circumstances or is considered to be disturbingly different from others) to ktoś, kto nie pasuje do danego środowiska lub okoliczności życiowych, nigdzie w sumie do końca, całkowicie nie przynależy, choćby bardzo pragnął; w domu staje się obcym z czasem, na misjach po- zostanie jednak obcym do końca swoich dni, a jednocześnie wszędzie czuje się u siebie, w sobie odczuwa i przeżywa niesamowicie głęboko jedność dwóch światów pozornie nie do pogodzenia ze sobą.
Przedziwne doświadczenie. Doświadczenie Wielkiego Piątku rozłożone na lata pracy misyjnej. Zawieszenie między niebem a ziemią; między ojczyzną, z której się wyszło, a nową ojczyzną na misjach. I tu, i tam czujemy przynależność. Ale nie do końca. Wyrwani z codzienności polskiej, z którą z latami, angażując się w rzeczywistość misyjną, tracimy bezpośredni kontakt, a mimo to nigdy nie jesteśmy zaakceptowani do końca jako swoi przez ludzi, którym służymy na misjach. Tajemnica Daru Wiary zawieszonego na krzyżu doświadczenia powołania misyjnego. I dodam – w Chrystusie i Jego Kościele.
W kontekście rzeczywistości misyjnej, w kontekście doświadczenia nowej wolności Polski i Tanzanii (wolności ciągle formującej się, krzepnącej, żywej) pragnę przytoczyć słowa homilii, którą przed paru laty wygłosiłem z okazji Święta Niepodległości naszej ojczyzny z punktu widzenia misjonarza, który jest misfit, zawieszonego między dwoma ojczyznami, którym się oddało swoje serce...
Ojczyzna
W annałach historii naszej Ojczyzny czytamy te słowa: „Pierwsza wojna światowa zakończyła się 11 listopada 1918 r. z chwilą podpisania przez Niemcy rozejmu w lasku Compiégne pod Paryżem. Był to przełomowy moment nie tylko w dziejach całej Europy, ale i Polski.
Dzień wcześniej powrócił do Warszawy Józef Piłsudski, komendant I Brygady Legionów, internowany od lipca 1917 r. przez Niemców w Magdeburgu. Przed domem, w którym mieszkał, zebrały się tłumy, a do mieszkania zaczęli przychodzić przedstawiciele różnych stronnictw i partii.
Na wieść o powrocie Piłsudskiego, Ignacy Daszyński wraz z całym rządem 11 listopada przyjechał do Warszawy. Tego samego dnia Józef Piłsudski otrzymał z rąk Rady Regencyjnej władzę wojskową i rozpoczął konsultacje z przedstawicielami stronnictw politycznych w sprawie utworzenia koalicyjnego rządu. 14 listopada, nowym dekretem Rada Regencyjna postanowiła się rozwiązać i całą władzę w państwie przekazała Piłsudskiemu, ustanawiając urząd naczelnika państwa.
11 listopada na ulicach wszystkich miast panowała euforia z powodu rodzącej się niepodległości.
Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. (...) Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu największej radości. Cztery pokolenia czekały, piąte się doczekało. Od rana do wieczora gromadziły się tłumy na rynkach miast; robotnik, urzędnik porzucał pracę, chłop porzucał rolę i leciał do miasta, na rynek, dowiedzieć się, przekonać się, zobaczyć wojsko polskie, polskie napisy, orły na urzędach, rozczulano się na widok kolejarzy, ba, na widok polskich policjantów i żandarmów.” (Powstawanie II Rzeczypospolitej. Wybór dokumentów).
Kochani moi, tak było 87 lat temu. Dziś – ta euforia i poczucie doniosłości wydarzenia, którego pamiątkę świętujemy, zosta- ły już i zostaną jeszcze jakże podniośle wyrażone w obchodach Święta Niepodległości, które – przypomnijmy – za czasów okupacji hitlerowskiej i rządów komunistycznych władz było zakazane, a dopiero od 1989 roku je obchodzimy. Bóg Wam zapłać, Rodacy, za piękny program tych obchodów (...)
Kochani Rodacy, czy zdajecie sobie sprawę, że dziś po raz pierwszy obchodzimy Narodowy Dzień Niepodległości po jego przywróceniu w 1989 roku – bez naszego umiłowanego Ojca Świętego Jana Pawła II? Ojciec Święty wypowiedział 17 czerwca 1993 r. w Belwederze takie słowa: „...Każde prawdziwe dobro mojej Ojczyzny będę nadal uważał za moje dobro tak, jakbym nadal mieszkał na tej ziemi, a może nawet bardziej jeszcze z racji oddalenia. Z taką samą też siłą będę odczuwał nadal wszystko to, co mogłoby Polsce zagrażać, szkodzić, przynosić jej ujmę, co mogłoby oznaczać zastój lub załamanie”.
Jakie to święte słowa! Jak dobrze oddają i moje uczucia jako misjonarza – Polaka, syna krakowskiej ziemi, żyjącego i pracującego w Afryce od 15 lat.
Kiedy 2 miesiące temu przyjechałem do Polski na urlop zdrowotny, wszedłem na nowo w ojczyznę, która tym razem rozgorączkowana była kampanią wyborczą. Idąc nazajutrz po przyjeździe ulicami Krakowa w drodze do Kurii Metropolitalnej, by przywitać się z księdzem arcybiskupem, mijałem po drodze wielkie billboardy wyborcze. Patrzyli z nich na mnie różni ludzie: człowiek z charakterem, silny prezydent, uśmiechnięta pani w okularach i wielu innych. Uwagę moją przykuł wielki billboard, na którym były napisane takie słowa – „Będziemy dumni z Polski”. Nie wierzyłem własnym oczom. Coś mi tu nie pasowało. Jak to – „będziemy”? Czyli teraz nie jesteśmy dumni z Polski, nie mamy powodów do dumy z ojczyzny, czyli się jej po prostu wstydzimy – własnej matki się wstydzimy?
Pomyślałem: Jak ktoś, kto jest Polakiem, może takie słowa wypisać i podać je rodakom, żeby czytali?! Zwłaszcza tym, którzy życie zszarpali, zdrowie zniszczyli, by o wolność i niepodległość naszej Matki-Polski walczyć! Po więzieniach i łagrach się poniewierali i byli mordowani, bici i szykanowani, by nasza wspólna matka była wolna i piękna, byśmy byli z niej dumni...
Słowa napisane na tym billboardzie przedwyborczym wstrząsnęły mną do podstaw mego jestestwa i zasad, jakie z domu rodzinnego wyniosłem. I sprawiły, że tysiące obrazów, wspomnień, twarzy i sylwetek Polaków, którzy naszą ojczyznę tworzyli i tworzą – przewinęły się przed oczyma mej wyobraźni...
Jakże to? Mam się wstydzić historii ojczyzny, Polski naszej? Świętych Wojciecha, Stanisława, królowej Jadwigi, królewicza Kazimierza, Jana Kantego, brata Alberta, siostry Faustyny i rzesz polskich świętych i błogosławionych? Albo pokoleń rodaków, którzy wciśnięci między wielkich tego świata walczyli, czym i jak mogli, o tę wolność i niepodległość – na ziemiach polskich i na obczyźnie? Mam się wstydzić Ojca Świętego – największego Polaka wszechczasów, kardynała Sapiehy, kardynała Wyszyńskiego? Albo mego dziadka Adama, którego imię jako drugie imię chrzcielne z dumą noszę, a który z kulą w potylicy jako oficer piechoty Wojska Polskiego runął zabity do dołu w Lesie Katyńskim?
Czy nie mam powodu, by być dumnym z powodu mej babci, która samotnie wychowywała dwójkę dzieci – uciekała po skutym lodem Bugu z Wołynia przed sowieckimi żołdakami do Zamościa, a potem jako pracownica Muzeum Archeologicznego ratowała prehistorię Nowej Huty, zanim koparki nie rozwaliły wszystkiego, budując pomnik socjalizmu – kombinat? Czy nie mam powodu, by być dumnym z rodziców, którzy stawali na głowie, by związać koniec z końcem i zapewnić nam, ich synom, porządne wychowanie, wykształcenie i szacunek dla matki naszej, Polski?
Czy mam się wstydzić rodaków – sąsiadów moich, którzy walczyli o Krzyż w Nowej Hucie i dopięli swego, a ilu ich uwięziono, szykanowano i maltretowano za wierność wierze i Krzyżowi?
Dlaczego nie mogę być dumnym z kapłana, który mnie uczył do Pierwszej Komunii i dał mi Ciało Chrystusa pod gołym niebem na chodniku, bo Arki Pana jeszcze nie było?
Dumny jestem z śp. księdza Józefa Kurzei – pierwszego proboszcza z Mistrzejowic i tylu innych kapłanów – którzy zdrowie zniszczyli i życie złożyli w ofierze, dając z siebie wszystko, by umiłowani ich rodacy mieli Pana Boga za sąsiada w nowym kościele. Dumny jestem z polskich kapłanów, w szkolnych klasach, w konfesjonałach, przy ołtarzu, w domach chorych, kochających polski naród i służących mu gorliwie, choć czasem bez wzajemności. A ilu takich biskupów i kapłanów w naszym narodzie!
Dumny jestem z sióstr zakonnych, które choć przezywane nieraz i niedoceniane, całe serce wkładają w wychowanie nowych pokoleń na porządnych Polaków w przedszkolach, szkołach, ochronkach; opiekują się ofiarnie chorymi i cierpiącymi, dbają o piękno naszych świątyń, czynią tyle dobra, a to wszystko robią, trwając na kolanach przed Panem Jezusem w Eucharystii i z różańcem w ręku...
Czy mam się wstydzić staruszka Piotra, któremu z kolegą w seminarium sprzątaliśmy mieszkanie i nosiliśmy węgiel na piętro? Piątki za niego na ulicy nie dałbyś, miejsca pewnie byś nie ustąpił w autobusie, a on w czasie wojny latał w dywizjonie 303 w Anglii za naszą wolność, a teraz ledwo dycha.
Czyż nie jestem dumny z pani Zosi, która wywiesiła wczoraj flagę polską nad bramą do naszego bloku i posprzątała pięknie z okazji święta, że aż pachnie w całej klatce schodowej?
Dumny jestem z pani Sabiny i pana Edwarda, którzy od czasów wojny zostali w Tanzanii i opiekują się polskim cmentarzem w Tengeru u stóp góry Kilimandżaro w Tanzanii, gdzie jest ponad sto czterdzieści grobów polskich uchodźców z Rosji, wtedy w większości dzieci i młodych, wywiezionych przez Armię gen. Andersa z Kazachstanu i innych części Rosji do Tanzanii i innych krajów, by je ocalić. Ileż pokoleń polskich misjonarzy i misjonarek przewinęło się przez ich polski gościnny dom, by skosztować nie tylko polskiej kiełbasy, szynki lub salcesonu, które pan Edward wyrabia od wielu lat; ale także by nauczyć się od nich Polski i miłości do niej...
Jakże miałbym się wstydzić polskiego ambasadora w Tanzanii, który pewnego razu, odwiedzając mnie na misji nad jeziorem Wiktoria, w darze ofiarował mi to, co najcenniejsze – polski proporczyk, który stał dotychczas na jego biurku w ambasadzie w Dar es Salaam; który zawsze co roku przysyła zaproszenie na uroczyste przyjęcie w polskiej ambasadzie dla korpusu dyplomatycznego i Polaków w Tanzanii z okazji dzisiejszego święta. I dziś też wieczorem odbędzie się przyjęcie w ogrodach ambasady i nasz ambasador wygłosi słowo i wzniesie toast na cześć Polaków, którzy zdrowie zjedli i życie oddali za wolność ojczyzny. Jakże bardzo w takiej chwili jest się dumnym, że jest się Polakiem!
Jakże jestem dumny z rodaków, którzy w poczuciu wielkiej odpowiedzialności za przyszłość ojczyzny uczą z poświęceniem nowe pokolenia w ławach szkolnych, chcą i robią wszystko, by z nich ludzie byli; z mądrych rodziców i wychowawców, którzy nie boją się stawiać wymagań młodemu pokoleniu i uczyć porządnego życia; ze służby zdrowia, w której nie brak lekarzy, personelu medycznego i pielęgniarek ofiarnie walczących o każdy okruch polskiego zdrowia. Jakże buduję się obrazem dzieci i młodzieży, których nikt nie musi zapędzać do nauki, bo wiedzą, że jeśli tego nie zrobią, to przyjdą inni, którzy zrobią z ich wolnością, co tylko chcą. A wcale to nie musi być dla nich i Polski dobre...
Dumny jestem z tych polityków polskich i rządzących, zwłaszcza w samorządach lokalnych, którzy swój czas, serce i talenty dają dla innych, by wszystkim było lepiej, a nie tylko im. Dzięki nim te okruchy Polski, jakimi są gminy nasze i miasta, pięknieją i powoli ludzie żyją piękniej w piękniejszej Polsce, bo na to nasza wspólna matka zasłużyła (....)
Moi Kochani, niech Wam Bóg błogosławi w tej trudnej i wdzięcznej pracy zagospodarowania wolności ojczyzny, jaką zadał nam sam Pan. Niech każdy mieszkaniec tej pięknej ziemi będzie prawdziwym patriotą i dołoży wszelkich starań, by nigdy już nikt nie próbował napisać na billboardzie – „będziemy dumni z Polski”. Nie! Jesteśmy i zawsze byliśmy dumni z naszej matki, ojczyzny naszej, a teraz pracujmy nad tym, by ci, którzy źle mówią o nas w kraju i za granicą, powtarzają te same złośliwe stereotypy, czego jestem świadkiem, pracując za granicą na misjach, by przestali, zdjęli z szacunku czapki z głów i oddali cześć Matce-Polsce, która w wielu trudach i kolejach losu przez wieki dała światu i Europie tak wiele i tak wielu wspaniałych ludzi, a wśród nich najpiękniejszym kwiatem jest Ojciec Święty Jan Paweł II, którego prośmy w tej uroczystej Mszy Świętej, by ojczyźnie drogiej pobłogosławił z okna Domu Ojca i miał ją i nas wszystkich w swej opiece, prosząc za nas przed tronem wszech- mogącego Boga. Amen! (koniec homilii)
Cmentarze polskich uchodźców w Tanzanii
W homilii wspomniałem o pani Sabinie Szelidze (obecnie już nieżyjącej) i o panu Edwardzie Wójtowiczu, którzy od czasów wojennych (pani Sabina) i niedługo po (pan Edward) mieszkali w Arushy, jako świadkowie gehenny narodu polskiego i poniewierki dzieci polskich w czasie wojny, wyprowadzonych z Rosji przez armię generała Andersa i rozlokowanych w czasie wojny w licznych obozach, między innymi w ówczesnej Tanganyice – w Tengeru, niedaleko Arushy, gdzie znajduje się największy w Tanzanii cmentarz wygnańców polskich ze 148 grobami, którymi opiekują się polscy ojcowie franciszkanie z Arushy, a sam cmentarz został odnowiony przez polski rząd poprzez naszą amba- sadę w Dar es Salaam; podobnie jak inne miejsca pochówku w Kondoa (gdzie jest dwanaście polskich grobów uchodźców), w Dar es Salaam (Kinondoni – kilkanaście mogił polskich uchodźców), Morogoro-Bigwa (osiem polskich mogił), Ifunda koło Iringi (groby dwudziestu czterech Polaków, uchodźców przebywających tam od 1942 roku), Kidugala koło Njombe (szesnaście grobów polskich) i w innych miejscach.
To miejsca, które są wymownymi świadkami dziejów narodu polskiego i historii wciąż żywej, namacalnej, dziejącej się na naszych oczach. Więcej o losach polskich wygnańców, między innymi tych, których groby znajdują się w Tengeru, można dowiedzieć się z książki ojca Łucjana Królikowskie- go, który sam był jednym z tułaczy – „Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939–1950”. Bardzo polecam. Zachęcam też do odwiedzenia strony internetowej polskiej ambasady w Dar es Salaam, gdzie można dowiedzieć się więcej na ten – jakże ważny, ale wciąż mało znany dla historii dziejów polskiego narodu – temat.
Pisząc te słowa, uzmysłowiłem sobie, że pragnę nawiedzić te miejsca pamięci i odprawić Mszę Świętą przy grobach moich rodaków, którzy w ziemi tanzańskiej znaleźli miejsce spoczynku. Dotychczas nawiedziłem tylko cmentarz w Tengeru, choć już kilka razy, i kilka razy mogłem wraz z moimi goścmi odprawić tam Mszę Świętą (ostatni raz w sierpniu 2006 roku wraz z księżmi Andrzejem Olszowskim, Bogdanem Mosurem i Romanem Zapałą). Czas, by dotrzeć i do pozostałych cmentarzy polskich uchodźców i pomodlić się tam za moich rodaków, których wcześniej niż moich kolegów misjonarzy i mnie, schroniła przed laty gościnnie ziemia wschodniej Afryki, i ostatecznie zamknęła w sobie do czasu Sądu Ostatecznego...
Mzungu
A teraz my, misjonarze, i spadkobiercy polskich wygnańców z Tengeru, Kondoa i innych miejsc pamięci narodowej, kontynuujemy niejako to „wygnanie”, to przeżywanie stanu „misfit”. Dlaczego? Bo ilekroć zapominamy o tym, ilekroć wydaje się nam, że jesteśmy jedno z tymi, którym służymy na misjach, często jedno słowo, które jest jak oścień w boku dla wielu z nas, sprowadza nas na ziemię. To słowo – „mzungu”. Słowo to powstało z fuzji dwóch wyrazów: „kuzunguka” czyli „krążyć, chodzić w koło, otaczać coś”; oraz „rungu” czyli „kij, pałka”. Łatwo się zatem domyśleć, co znaczy fuzja tych dwóch wyrazów i że nie ma raczej zbyt przyjemnego znaczenia dla nas. Wprawdzie wielu Tanzańczyków będzie się zapierać w żywe oczy i mówić, że to znaczy po prostu biały człowiek, Europejczyk (każą się na przykład odwołać do wikipedii, ale – jak mówił z przekąsem mój przyjaciel Niemiec z Dar es Salaam, wikipedia i podobne słowniki są pisane przez białych dla białych, więc to nic nie znaczy, bo biali dadzą sobie wmówić wszystko), ale prawda jest taka, że „mzungu” to po prostu kolonista. I tu budzi się we mnie żywy sprzeciw, bo Polacy nigdy nie byli kolonistami w Afryce, wręcz przeciwnie, sami byliśmy niewolnikami w czasie zaborów przez znacznie dłuższy czas, począwszy od 18. wieku, niż sami Afrykańczycy, którzy kolonizowani byli raptem przez sto może lat (i pod względem rozwoju cywilizacyjnego, administracji, komunikacji, dróg, mostów, założenia miast mają bardzo wiele do zawdzięczenia zwłaszcza Niemcom). Nie mówię tu o współczesnym neokolonializmie, bo to inna sprawa.
Choćbyśmy nie wiem, co robili, nigdy nie będziemy do końca przyjęci za całkowicie swoich przez Tanzańczyków. Kolor skóry wydaje się barierą nie do przebicia. Łudzą się ci, którzy przyjeżdżają do Tanzanii z „idee fixe” totalnego zbratania się. Niewykonalne, niestety. Trzeba pamiętać i szanować, kim się jest; trzeba pamiętać i szanować tych, do których przyjechałem, by im służyć, pracować wśród nich, głosić Ewangelię i pomagać, jak mogę. Wiedząc, że jesteśmy ludźmi, jesteśmy równi, mamy takie same prawa i obowiązki wynikające z naszego człowieczeństwa i przynależności do rodziny ludzkiej, pamiętając, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. Ale pamiętając też o swojej i ich tożsamości. Kochając się w całej prawdzie. Wszelkie próby zniwelowania różnic etnicznych, kulturowych, historycznych, skazane są na porażkę.
Jestem dumny, że jestem biały, że jestem Polakiem, że jestem katolikiem. I chcę, by inni też byli dumni, że są takiego, a nie innego koloru skory, że są takiej, a nie innej narodowości, że mają takie czy inne uwarunkowania kulturalne. Ale nie może to być powodem do rasizmu i dyskryminacji, którą widać w każdym społeczeństwie. Nawet tu, w Afryce, a konkretnie w Tanzanii, rasizm jest bardzo mocny, choć to niepopularne tak twierdzić w epoce poprawności politycznej, ale taka jest prawda. Często zapominam, że jestem biały, w ogóle o tym nie myślę w życiu codziennym i pracy, to dla mnie nie ma żadnego znaczenia, bo osobiście klasyfikuję ludzi nie według ich koloru, rasy, narodowości, płci czy wyznania. Dla mnie zasadniczym kryterium są ich czyny, ich wartość jako ludzi dobrych i złych, pracowitych i leniwych, mądrych i głupich, pomysłowych i tępych, przyjaznych lub wrogich. Ale gdy ktoś krzyknie na mnie tutaj – „mzungu!”, co się bez przerwy dzieje (a propos, ciekaw jestem, czy w Polsce też tak jest – że gdziekolwiek idzie Murzyn, to wszyscy – od dzieci do starszych – drą się za nim – „Murzyn, Murzyn!”. Albo rozmawiając z nim, nie zwracają się do niego per – „pan, pani”, tylko – „Murzyn”, tak jak tu, gdy ktoś coś chce mi sprzedać albo do mnie się zwraca, a nie jest moim parafianinem lub znajomym, ot taki przygodnie spotkany autochton na ulicy czy w urzędzie, to nie zwróci się do mnie – „proszę pana, księże”, tylko – „wee mzungu!”, czyli – „ty, biały! Ty, kolonisto!”), od razu mnie sprowadza na ziemię, do rzeczywistości i wybija z głowy sen o byciu jednym, jak jedna rodzina, gdzie nie ma już takich czy siakich, gdzie kolor nie ma znaczenia.
Niestety, kolor ma wielkie znaczenie dla naszych ludzi, i nic na to nie poradzimy. „Sisi kwa sisi”. Sami swoi. Ale mimo że jestem w Tanzanii prawie 20 lat, nie pogodziłem się, ani nie przyzwyczaiłem do nazywania mnie „mzungu”, bo nie jestem kolonistą!
Polska linijka i tożsamość, czyli o pułapkach misyjnych
Wydaje mi się, że na misjonarkę / misjonarza z Polski, czyhają dwie zasadnicze pułapki, w które łatwo wpaść na misjach i które powodują frustrację, mogącą doprowadzić do kryzysu i decyzji o wyjeździe.
Pierwszy błąd to mierzyć wszystko, co się zastaje na misjach, polską linijką, polską miarą, polskimi kryteriami i według nich wartościować, oceniać i krytykować, a czasem i odrzucać. Rodzi się konflikt, resentyment, jeżeli te negatywne oceny upublicznia się wobec Afrykańczyków. Może się zrobić bardzo brzydko, o czym wielu z nas, którzy tak robiliśmy, zaświadczy. Wtedy grozi nam popadnięcie w bardzo negatywne spojrzenie na wszystko, nawet dobre rzeczy, i zniechęcenie się do rzeczywistości, w której żyjemy i pracujemy.
Do tego zaliczam daremne próby przeszczepienia polskiej katolickości na grunt afrykański. Niektórzy usiłują z Afrykańczyków uczynić polskich katolików, włącznie z tradycjami i regionalizmami polskimi, których nie ma nigdzie indziej na świecie. Po odejściu misjonarza z placówki, wszystko po krótkim czasie upadnie, bo następca, zazwyczaj lokalny kapłan, nie czuje tego, to nie jest jego pobożność ludowa, i nie będzie tego kontynuował, bo to dla niego obce. Nasze wysiłki idą na marne.
Doskonale ujął ten problem jeden z największych misjonarzy dwudziestego wieku – biskup James A. Walsh, współzałożyciel i pierwszy generał Zgromadzenia Maryknoll, który zaaresztowany w 1959 roku, spędził 12 lat w chińskim więzieniu, oskarżony o szpiegostwo dla Watykanu i USA: „No single influence has injured the cause of worldwide evangelization so much as the attempts to force the habits of the West upon the peoples of the East”. W naszym wypadku, możemy „East” zastąpić słowem „South” lub „of Africa”...
Wydaje mi się, po latach moich osobistych prób i błędów w tym względzie, że powinniśmy się trzymać złotego środka, czyli wychowywać naszych wiernych w pobożnosci, która jest wspólna dla całego Kościoła, a co więcej, jest zalecana przez Stolicę Apostolską jako właściwa dla całego Kościoła Powszechnego. Propagować to na forum diecezjalnym i episkopatu, by dane nabożeństwo (jak na przyklad nabożeństwo do Bożego Milosierdzia w Tanzanii, które jest już znane w całym Kościele tanzańskim i zaaprobowane) mogło zapuścić korzenie i wydać oczekiwane owoce wszędzie. W ten sposób unikniemy popadnięcia w indywidualizm pobożnościowy, który zawsze kończy się podobnie – wraz z odejściem z placówki, prędzej czy później, dane nabożeństwo lub zwyczaj pobożnościowy umrze śmiercią naturalną, bo następca nie będzie tego kontynuował, bo albo tego nie czuje, albo nie zna.
Przydatnym tutaj podręcznikiem bedzie dyrektorium pobożności ludowej wydane 9 kwietnia 2002 roku przez Kongregację ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentalnej: Directory on Popular Piety and the Liturgy. Principles and Guidelines.” Nie jestem pewien, jak wielu wśród misjonarzy i lokalnego duchowieństwa słyszało o nim, nie mówiąc już o zapoznaniu się z nim!
Drugi błąd, druga pułapka, to próba utożsamienia się z Afrykańczykami za wszelką cenę. Być jak oni, żyć jak oni, ubierać się jak oni, jeść jak oni, mieszkać jak oni. Ta pokusa grozi zwłaszcza misjonarzom z Zachodu, którzy idealistycznie nastawienieni, przyjeżdżają do Afryki jak do sie- lanki, jak do swoistego raju, gdzie wszystko jest takie piękne, ładne, ciekawe, przyjemne, jak w reklamie promującej turystycznie jakiś kraj w CNN. Gdzie ludzie czekają z utęsknieniem na dzielną misjonarkę, misjonarza z otwartymi rękami, gotowi zrobić wszystko i oddać wszystko dla niej/ niego, by ułatwić im życie.
Czeka ich nieraz bolesne rozczarowanie.
W momencie, kiedy się tego nie będą spodziewali, zawsze się znajdzie ktoś, kto im przywali: „mzungu!”, przypomni, kim są, potraktuje dyskryminacyjnie, rasistowsko, co nie należy tu do rzadkości (wystarczy posłuchać opowieści kogokolwiek, kto był w Tanzanii, nawet jako turysta) i sprowadzi z różowej chmurki na ziemię. I wtedy zacznie się: „Ja ich tak kochałem, ja serce swoje oddałem im całkowicie, poświęciłem wszystko, robiłem to i tamto, a oni mi tak zrobili, tak mnie potraktowali! Jak mogli mi to zrobić?”. I tak dalej, i tak dalej. Przerabiałem już takie sytuacje w minionych latach wielokrotnie, gdy misjonarki i misjonarze, wolontariuszki i wolontariusze żalili mi się, że oni serce dali ludziom w Tanzanii, a oni tacy niewdzięczni, nie doceniają ich pracy lub chcą wykorzystać dla swoich prywatnych celów!
Trzeba się kochać nawzajem w prawdzie, pamiętać o swoich korzeniach i być z tego bardzo dumnym, pamiętać i uwzględniać nasze różnice. Szanować ludzi, wśród których się żyje i pracuje, kochać ich Sercem Jezusa i Maryi, służyć najlepiej, jak potrafimy, znosić wszystkie przykrości dla Chwały Bożej (jak tylu świętych misjonarzy, którzy nie wahali się oddać swego życia za tych, którzy ich odrzucali), traktować naszych ludzi równo, normalnie, jak na to zasługują, robić, co do nas należy, i nie przejmować się niczym.
Jesteśmy tu przecież nie dla oklasków ludzkich, uznania, medali, podziękowań, pokłonów i peanów na naszą cześć. Jesteśmy tu po to, by spełnić wolę Bożą, jaką każdy z nas ma wyznaczoną przez Boga. A naszą bezpośrednią nagrodą, która powinna nam w zupełności wystarczyć, niech będzie nasza własna satysfakcja ze spełnionej woli Bożej, z sumienia spokojnego, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić w danej sytuacji, cieszyć się z wszystkiego, co się nam udało osiągnąć, z włożonego wysiłku, nawet jak nikt tego nie widzi, i nie załamywać się niepowodzeniami i frustracjami, jakich wiele w naszym misyjnym życiu.
Warto przytoczyć w tym miejscu mądre słowa innego biskupa Zgromadzenia Maryknoll, Jamesa Edwarda Walsha, który mówiąc o naturze i tajemnicy powołania misyjnego, tak ją ujął: „A missionary goes to a place where he (she) is needed but not wanted; and he (she) stays there until he (she) is wanted, but no longer needed”. (Misjonarze, udając się w miejsce, gdzie on/ona jest potrzebny/a, ale niechciany- /a, i pozostają tam tak długo, aż on/a jest chciany/a, ale już niepotrzebny/a).
Idźmy zatem naprzód z podniesioną głową. Z sercem promieniejącym zadowoleniem, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Tego nam nikt nie odbierze – żadne „mzungu!”, żadna złośliwość, żadne rasistowskie i dyskryminacyjne traktowanie przez niektórych autochtonów, żadna pogarda i odrzucenie. Poza tym, przecież to są tylko oznaki kompleksów, jakie ktoś akurat ma z naszego powodu! To jego problem, nie nasz...
Matka i Ojciec zapomną o Tobie, ale ja nie zapomnę o Tobie nigdy...
Drugą stroną medalu doświadczenia bycia „misfit” to przypadki opuszczenia i zapomnienia przez swoich w Polsce, lekceważenia, obojętności, nawet w naszym polskim gronie kapłańskim. Na szczęście, nie są zbyt częste, ale gwoli prawdy, trzeba o tym wspomnieć.
Nie chcę uogólniać, ale wydaje mi się, z mojego osobistego doświadczenia, że starsze pokolenie – i kapłanów i osób konsekrowanych i wiernych świeckich – jest nieco bardziej przychylne misjom i otwarte na naszą pracę, którą w ich przecież imieniu wykonujemy jako Dar Wiary polskiego Kościoła i jako ambasadorowie Polski w świecie. I chętniej wspierają, gdy mówimy o potrzebach misji. Młodych ludzi bardziej interesuje idea wolontariatu misyjnego lub wakacje na misjach niż konkretna pomoc.
Boli, gdy przyjeżdżamy do Polski, i oprócz wypoczynku staramy się zdobyć wsparcie dla misji i projektów duszpastersko-rozwojowych, dla naszych działań charytatywnych, i natrafiamy czasem na obojętność rodaków. Boli jeszcze bardziej wtedy, gdy niektórzy darczyńcy obiecują pomoc, gdy jesteśmy na miejscu i rozmawiamy. Czasem nawet deklarują pomoc publicznie, ale gdy już wracamy do siebie, do Tanzanii, następuje cisza, zapominają lub unikają kontaktu, nie dotrzymują danego słowa. To takie powiedzenie „nie” w białych rękawiczkach, po afrykańsku, gdzie w taki właśnie sposób się najczęściej odmawia proszącemu – nie prosto w oczy, tylko sytuacyjnie, aż zrozumie, że ma się odczepić. Gdy jest to działanie celowe, zamierzone, a nie spowodowane nagłymi kłopotami lub zmianą sytuacji, która uniemożliwia po prostu darczyńcy spełnienie obietnicy, to wtedy zakrawa to na zwykłe lekceważenie misjonarza i misji, które prowadzi. Tak to odczuwamy.
Jest takie powiedzenie w Tanzanii, adekwatnie obrazujące takie sytuacje: „kifo cha mchicha” (śmierć szpinaku). Gotu- jąc szpinak, wypełnia się cały gar jego liśćmi. Po ugotowaniu zostaje garstka. W Polsce powiedzielibyśmy – „z dużej chmury mały deszcz”...
Negatywne doświadczenia takiego potraktowania, których się trochę uzbierało w ciągu tych prawie dwudziestu lat pracy na misjach, umacniają mnie jednak i uczą, by nie tracić czujności, nie osiadać na laurach, i bynajmniej nie odpuszczać sobie obowiązku zrobienia wszystkiego, co w mojej mocy, by zatroszczyć się o potrzeby mej misji i zadań, jakie stoją przede mną, nawet za cenę urlopu i wypo- czynku. Uczą, by nie pokładać ufności w człowieku do końca i nie polegać na jego słowie bezgranicznie, nigdy na 100%. I nie zniechęcać się, nie rezygnować, nie poddawać, mimo tych trudności.
Mówię czasem figuratywnie moim przyjaciołom, wolontariuszom, znajomym, że moje doświadczenie na misjach nauczyło mnie, by ufać ludziom nie więcej niż na 10%, nawet jeśli zasługiwaliby na zaufanie w stu procentach. To zasada bezpieczeństwa, która przewiduje możliwość zawie- dzenia się na kimś bez załamania się i zupełnego zniechęcenia. A wszystko po to, by wtedy, gdy rzeczywiście zdarzy się, że ktoś mnie zawiedzie, po prostu przyjąć ten fakt stoicko, wzruszyć ramionami i powiedzieć sobie w duchu: „No, cóż, to było do przewidzenia... jesteśmy tylko ludźmi!”. To ograniczone zaufanie do drugiej osoby sprawi, że przyjmę to doświadczenie lżej i pomyślę spokojniej, co robić dalej.
Słowo Boże pomaga w takich sytuacjach. Oto niektóre tylko z moich ulubionych tekstów biblijnych w tym kontek- ście: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał” (Ps 37, 5); „Lepiej się uciec do Pana, niż pokładać ufność w człowieku. Lepiej się uciec do Pana, niżeli zaufać książętom” (Ps 118, 8-9); a także Psalm 62, Syr 2; 13; 29.
Dwukondygnacyjny budynek szkoły z zapleczem był własnością Zgromadzenia Maryknoll z USA, którego członkowie – po przejęciu terytorium misyjnego obecnej diecezji Musoma od ojców białych tuż po drugiej wojnie światowej, doprowadzili do powstania diecezji z ówczesnej prefektury apostolskiej Musoma, a jeden z ich misjonarzy – mons. John James Rudin, został pierwszym biskupem Musomy (konsekrowany 3 października 1957 roku).
Niedługo później, z palącej potrzeby nauki języka kiswahili, który po uzyskaniu niepodległości przez Tanganyikę został uznany jako język narodowy i narzędzie jednoczące ponad sto dwadzieścia grup etnicznych zamieszkujących tereny tworzące Tanganyikę, w 1964 roku powstała szkoła języka zwana Ma- ryknoll Language School w dzielnicy Makoko w Musomie tuż obok siedziby zgromadzenia Maryknoll.
Na początku szkoła używała budynków Niższego Seminarium im św. Piusa X w pobliżu, a w 1967 roku przeniosła się do aktualnego budynku szkoły. Kolejni dyrektorowie szkoły wywodzili się z tego właśnie zgromadzenia. W 2001 roku szkoła została przekazana przez Zgromadzenie Maryknoll na własność diecezji Musoma i przemianowana na Makoko Language School. Ksiądz biskup Justin Samba postanowił kontynuować program oferowany przez szkołę i pierwszym dyrektorem, nie-Maryknollem, został nasz polski misjonarz z archidiecezji katowickiej, ksiądz Edward Gorczaty, który najdłużej z Polaków pracuje w diecezji Musoma, bo od 1974 roku. Miałem w tym przekazaniu i swój udział, jako przewodniczący komitetu diecezjalnego, który nadzorował proces przekazania szkoły die- cezji. Szkoła od tamtego czasu istnieje, rozwija się i jest pięknie prowadzona przez księdza Edwarda, a wstępne obawy poprzednich właścicieli szkoły, myślę, że zostały rozwiane sukcesem, jakim szkoła się cieszy – uczniów przybywa, kursy językowe są pełne.
Kiswahili
I Bogu dzięki. Bo kiswahili to medium „sine qua non” dla owocnego duszpasterstwa w Afryce Wschodniej! I trzeba się go porządnie nauczyć, bo to język trudny ze względu na źródłosłów, który nie ma swoich korzeni w łacinie, jak języki europejskie, tylko w języku arabskim i mieszance języków bantu, więc wszystkich prawie słówek trzeba się nauczyć od zera, bo mało które przypomina czymkolwiek nazewnictwo europejskie. Poza tym gramatyka jest oparta na klasach rzeczowników, i do każdej klasy przypisane są przedrostki, rodzajniki. I to przyprawia o ból głowy i doprowadza niejednego ucznia do rozpaczy! Zupełnie inna koncepcja języka niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Poza tym kiswahili jest pełne pułapek – gry słów. Bardzo łatwo można popełnić gafę, używając niewłaściwego słowa, które jest bardzo podobne do tego, które chciało się użyć, ale jego znacznie może być bardzo brzydkie! Krążą wśród misjonarzy i misjonarek niezliczone anegdoty takich gaf popeł- nionych przez nas. Parę przykładów tylko...
Jeden z naszych misjonarzy miał kazanie o aniołach. Słowo „anioł” w kiswahili to „malaika”. Niestety, jest bardzo podobne do innego słowa „malaya”, które znaczy – prostytutka. Biedny misjonarz pomylił sobie słowa i opowiadał z przejęciem, jak to każdy z nas ma swoją malayę! „I biskup, i ja, i każdy z was! Wszyscy mamy malayę do pomocy!”. Ludzie pokładali się ze śmiechu...
Mówi siostra do kucharza, żeby pokroił pomidory i wlał wrzącą wodę do termosu. Ale zamiast powiedzieć: „Kata nyanya na weka maji ya moto kwenye chupa”, powiedziała: „kata nyanyi na weka maji ya moto kwenye chupi!”. Kucharz osłupiał, bo siostra powiedziała: „pokrój pawiana i wlej wrzątek do majtek!”.
Inny z naszych misjonarzy na początku kariery misyjnej odprawiał Mszę Świętą i zamiast pozdrowić liturgicznie wiernych słowami: „Pan z wami!” („Bwana awe nanyi!”), powiedział: „Bwana awe nyanyi!”, czyli „Pan niech będzie pawianem!”. Ludzie parsknęli śmiechem!
Tych anegdot jest mnóstwo i nowych przybywa codziennie, a każdy, kto przyjeżdża do Tanzanii, może być pewien, że takie gafy go nie ominą!
My, Niemcy...
Za moich czasów dyrektorem był ksiądz Joseph Reinhardt, przepoczciwy kapłan, którego korzenie sięgały Niemiec, skąd jego przodkowie przybyli do Stanów.
Pamiętam, jak dziś, gdy coś było nie tak, albo zaczęliśmy wychodzić poza ramy grafiku szkolnego, Joe obruszał się i za- wsze mówił: „We, Germans, don’t do that!” („My, Niemcy, tak nie postępujemy!”). Co oczywiście wywoływało salwę śmiechu.
Kochaliśmy tego siwego jak gołąbek kapłana, którego Pan Bóg zabrał do siebie kilka lat później i jest pochowany na cmentarzu w niższym seminarium w Makoko, sto metrów poniżej szkoły, gdzie znajduje się miejsce doczesnego spoczynku dla misjonarzy i kapłanów diecezji Musoma.
Zasadniczym celem szkoły było przygotowanie świeżo upieczonych, nowo przybyłych misjonarzy do wschodniej Afryki, do pracy misyjnej przez naukę języka (nie tylko kiswahili, ale też języków kilku grup etnicznych z naszych stron Tanzanii – kisukuma, kikurya, kizanaki, kiluo itp.).
Ale nie tylko. Szkoła była dobrym miejscem inkubacji, spokojnego wejścia w klimat, środowisko, kulturę. Miesz- kaliśmy na miejscu, ale warunki były na tyle dobre, że to wejście w Afrykę Wschodnią dokonywało się w miarę łagodnie. Organizowane były także inkulturacyjne spotkania i wycieczki, wprowadzenie w kulturę swahili, spotkania z ciekawymi ludźmi, safari do Serengeti.
Nauczycielami w szkole byli rodowici Tanzańczycy, z Musomy, co było wielkim plusem dla nas, bo uczyli nas pra- widłowej wymowy, a do tego zawsze dokładali tony humoru, dowcipów, anegdot. Z wielkim wzruszeniem i wdzięcznością wspominam Constantina, Benjamina, Kitię, Magdalenę, Paskalię, Vedastusa, Joakima, kucharzy, kierowców, sprzątających, pracowników administracyjnych oraz groźnych dziadków-stróżów, przeważnie wywodzących się z grupy etnicznej Kurya, znanej z wojowniczości, prawdziwych przebierańców, którzy z łukami, dzidami, maczetami pilnowali szkoły, w japonkach, albo buciorach lub gumiakach, misjonarzy, do szkoły wracali także weterani – na tzw. Refresher, czyli krótki kurs przypominający zasady języka, dla ugruntowania znajomości danego języka; lub też byli misjonarze, którzy po nauczeniu się kiswahili, wracali do szkoły, by poznać inne lokalne języki konkretnych grup etnicznych, ze względu na miejsca, w których pracowali, lub potrzebowali do komunikacji (np. misjonarze pracujący na terenach grupy etnicznej Sukuma, gdzie większość ludzi posługuje się swoim językiem na co dzień, a nie kiswahili, a więc znajomość tego języka niewątpliwie ułatwia wejście w środowisko, kulturę i pozwala na większą asymilację ze wspólnotą, której się służy).
Klasy, laboratorium językowe z biblioteką, jadalnia, pokój rekreacyjny, biura mieściły się na parterze, natomiast na piętrze była kaplica oraz pokoje mieszkalne (w większości pojedyncze i dwa rodzinne). W pokojach było łóżko z moskitierą, biurko z krzesłem, umywalka i szafa na ubrania. Prysznice i toalety były na korytarzu. Pokoje wychodziły na balkon z pięknym widokiem na zatokę Jeziora Wiktorii i przeciwległy brzeg ze skalistymi wzgórzami w okolicach miejscowości Kinesi. Szkoda, że drzewa, sadzone za moich czasów przez księdza dyrektora, w tej chwili tak wyrosły, że jeziora już nie widać.
Szkoła mogła przyjąć około dwudziestu uczniów plus kilku dochodzących. Moja grupa liczyła bodajże 28 osób – 21 lub 22 osoby mieszkały w szkole, trzy małżeństwa z wyznania menonitów dojeżdżały z Musomy, gdzie mieli zakwaterowanie, bo szkoła nie mogła ich już pomieścić. Wszystkie pokoje były zajęte. Mój pokój był zaraz po prawej stronie po wyjściu schodami na piętro – pierwszy z brzegu, numer 7 (taki sam jak mój numer w dzienniku w klasie w szkole średniej!). W grupie było nas jedenastu księży, zgrana paczka, z różnych krajów świata. Oprócz nich osoby konsekrowane i świeccy misjonarze. Przeciekawi to byli ludzie. Po Irlandii, gdzie miałem po raz pierwszy okazję zakosztować na żywo uniwersalności Kościoła, pracując we wspólnocie międzynarodowej (był to jednak w znakomitej większości Kościół irlandzki), szkoła języka w Makoko w Musomie od 18 stycznia 1991 roku do połowy maja tegoż roku dała mi kolejną, cudowną okazję poznania prawdziwego oblicza Kościoła katolickiego, w którym każda rasa, narodowość, język, kolor, pochodzenie – czuje się w domu.
Wśród księży znaleźli się przedziwni ludzie.
Jacek fotograf
Jeden z nich, Jack, jezuita ze Stanów, był bardzo późnym powołaniem. Zanim Pan Bóg go wezwał, był zawodowym fotografem, pracującym dla różnych magazynów w Stanach oraz także jako tzw. freelancer. Kiedy poszedł do jezuitów, miał już chyba dobrze po pięćdziesiątce. Pasja fotografii kipiała z niego niesamowicie. Pół lodówki w naszym pokoju rekreacyjnym zajęte było przez jego specjalne pojemniki na rolki z filmami do profesjonalnych aparatów fotograficznych, odczynniki i nie wiadomo co jeszcze. Zdjęcia, jakie robił, powalały nas z nóg.
Pewnego razu, w weekend, pojechaliśmy siedmioosobową ekipą kapłańską po raz pierwszy do Serengeti. Ponieważ ja i mój kolega z klasy, ojciec John Waldrep (kolejny oryginał, o którym za chwilę), byliśmy najmłodsi w ekipie, starsi kazali nam jechać na pace z tyłu samochodu, bo w środku toyoty hilux, własności ojca białego z Anglii (o którym też za chwilę), było tylko miejsce dla pięciu gości. Toteż John i ja wzięliśmy fotele z pokoju rekreacyjnego, wstawiliśmy na pakę, ubraliśmy kurtki, czapki mocno wcisnęliśmy na głowy, żeby wiatr nie porwał i żeby nie dostać udaru słonecznego, postawiliśmy przed sobą na pace skrzynkę z napojami chłodzącymi i ruszyliśmy w drogę. Potem, w Serengeti, geriatria się zorientowała, że na pace są jednak najlepsze widoki, i w ogóle jest genialnie, chcieli nas zatem zegnać stamtąd i sami się wpakować, ale broniliśmy się bohatersko i nie oddaliśmy przyczółka do końca!
Dojechaliśmy nad rzekę Grumeti, zrobiliśmy postój na kilka godzin. Jeden odcinek tej rzeki, zwany Kirawira, jest znany na całym świecie (dzięki programom przyrodniczym w National Geographic, Discovery, Animal Planet itp.) ze względu na ogromne krokodyle afrykańskie, które właśnie ten fragment rzeki (wysychającej okresowo, ale pozostawiającej rozlewiska i oczka wodne gdzieniegdzie) najbardziej sobie upodobały (drugim takim ulubionym miejscem dla nich jest rzeka Mara niedaleko granicy kenijskiej, w miejscu, gdzie rok w rok przeprawiają się przez nią wielkie stada gnu i zebr).
To był raj dla ojca fotografa. Porozkładał swoje sprzęty i zaczął polować na ptaki. Niesamowitą rzeczą było obserwowanie go, jak cały pochłonięty jest tą pracą. Fascynowała mnie wiedza, jaką posiadał, a ponieważ nie był samolubem, więc chętnie tłumaczył mi po drodze, co i dlaczego tak robi. Zdjęcia robił wielkim teleobiektywem – nie naciskał „spustu” palcem, ale miał dokręcony wężyk, żeby nacisk palca nie poruszył zdjęcia. Dziesiątki i setki detali, które są ważne w zawodowej fotografii, a dla laika tabula rasa, dla niego były jak chleb z masłem.
Podjechał wtedy wagon bydlęcy nad rzekę, tam gdzie rozłożyliśmy się biwakiem. Wagon bydlęcy to w naszym misyjnym żargonie ciężarówka przerobiona na safari wehikuł dla turystów (najczęściej na numerach europejskich, ale coraz częściej widzę i lokalne rejestracje kompanii turystycznych, które zwietrzyły interes w tej niszy turystycznej). Zamiast paki do wożenia towarów, ma coś w rodzaju kabiny (lepsze wagony bydlęce są klimatyzowane z zamykanymi oknami, ale większość to takie zadaszone budy z fotelami i oknami, a czasem nawet nie ma okien, tylko plastikowe folie do osłony przed deszczem. Pod budą mnóstwo schowków na bagaż, jedzenie, sprzęt kuchenny, namioty, narzędzia, co tylko jest potrzebne do przetransportowania grupy kamikadze z jednego miejsca w drugie.
Ze trzydziestka młodych ludzi – dziewczyn i chłopaków w wieku od dwudziestu mniej więcej do trzydziestu paru lat – wysypała się z wagonu bydlęcego, zakurzonych niemiłosiernie, strzaskanych słońcem, nieogolonych, rozczochranych, z apaszkami na szyjach, w byle jakich ubraniach, najczęściej t-shirtach i krótkich spodenkach. Ojciec fotograf, ciekawy świata i ludzi, był pierwszym, który podszedł do nich i zapytał, skąd są i gdzie jadą. Okazało się, że wyruszyli kilka miesięcy temu tym właśnie bydlęcym wagonem (zwanym w języku politycznej poprawności – safari truck) z Anglii i jadą do RPA przez całą Afrykę. Ojciec fotograf skonstatował jednym zdaniem to, co zobaczył i usłyszał od młodych, słowami: „I bet you hate each other right now!” („Założę się, że się już teraz znienawidziliście!”. W domyśle – po tych kilku miesiącach wspólnego podróżowania). Salwa śmiechu i potakiwanie głowami....
Franek filantrop
Frank był ojcem białym rodem z Anglii. Siwiejący mocno, z brodą, jak przystało na prawdziwego misjonarza (jakoś mi się to nigdy nie udało – każda próba wyhodowania brody kończyła się jak dotąd usuwaniem tego, co bardziej przypominało capią bródkę niż dumny pióropusz misjonarza z krwi i kości). Całe życie zjedzone na misjach. Frank był chodzącym przykładem dobroci. Ilekroć jechał swoją żółtą toyota hilux double cabin do miasta (5 kilometrów z Makoko), ktokolwiek machał ręką po drodze, i prosił o „lifti” (czyli o autostop, podwiezienie), Frank zatrzymywał się i zabierał ludzi do środka albo na pakę. Dojeżdżając do Musomy, auto wyglądało jak ciężarówka jadąca na targ do wsi.
Kiedyś odważyłem się mu o tym napomknąć i pochwalić za serce dobrego samarytanina. A on, ze swoim typowym angielskim uśmieszkiem i humorem, odrzekł: „Wiesz, im bardziej auto obciążone, tym mniej rzuca na dziurach po drodze!”. A widząc, że nie spodziewałem się zupełnie takiego wyjaśnienia, dorzucił jeszcze bardziej węgla do pieca: „Gdy moi rodacy rządzili w Tanganyice, to jak przemieszczali się pieszo przez busz z jednego miejsca w drugie, to otaczali się autochtonami. Oni szli pośrodku, a tubylcy naokoło, tworząc taki żywy kordon. Ale to nie dla ochrony przed dzikimi zwierzętami, ale po to, by komary i muchy tse-tse nie gryzły ich, tylko Murzynów!”.
W szkole języka podzieleni byliśmy na małe klasy. Prawdziwe pranie mózgu. Jeden nauczyciel na dwóch, trzech uczniów. Nie było szans pomyśleć o czymś innym w trakcie pięciu jednostek lekcyjnych. W mojej grupie była dwójka Amerykanów. Ojciec John Waldrep, misjonarz Maryknoll i misjonarka Kościoła menonitów, której imienia, niestety, nie pamiętam w tej chwili, bo kontakt z nią urwał się tuż po zakończeniu szkoły.
System nauczania w szkole polegał na cotygodniowej ewaluacji. Postęp każdego ucznia był monitorowany, i w sobotę ciało pedagogiczne spotykało się, by dokonać zmian w klasach. Dobrzy uczniowie byli łączeni w klasach z dobrymi uczniami, a słabsi ze słabszymi. Efektem tego było, że John i ja zostaliśmy w klasie sami, skończyliśmy cały kurs języka zaplanowany na cztery miesiące w niecałe dwa, podczas gdy niektórzy uczniowie, kończąc szkołę, mieli przerobionych dopiero połowę jednostek lekcyjnych.
Jasiek poliglota
John pochodził z Luizjany. Jest starszy ode mnie o kilka dobrych lat. Gdy spotkałem go w Makoko, operował już biegle kilkoma językami, co jest ewenementem w świecie anglosaskim (gdzie znajomość angielskiego, który jest językiem ogólnoświatowym, sprawia, że nie ma tak wielkiej potrzeby nauki dodatkowych języków, bo na dobrą sprawę wszędzie w tej chwili można się dogadać jako tako po angielsku). John, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, władał biegle portugalskim, rosyjskim, francuskim, niemieckim, włoskim i hiszpańskim. Być może i innymi też.
Ponieważ jest rodem z Luizjany, lubi ostre rzeczy. Nigdy w życiu, dopóki nie spotkałem ojca Johna Bernarda ze Zgromadzenia Klaretynów z Makoko Family Center (który smaruje chleb pastą z najostrzejszej hinduskiej papryki i pałaszuje bez skrzywienia jednego mięśnia twarzy – twierdząc, że dzięki temu jeszcze nigdy nie zachorował na malarię w Tanzanii), nie spotkałem osoby, która piła tabasco jak coca colę! To był właśnie John Waldrep!
Napędzaliśmy się nawzajem z Johnem ambitnie w klasie do tego stopnia, że skończyliśmy podręcznik na początku marca. Nauczyciele nie wiedzieli za bardzo, co z nami zrobić, bo nie mieli chyba wcześniej takich przypadków jak nasz i musieli czymś nas zająć do końca szkoły. Próbowali parę tygodni z radiem, gazetami, ale ponieważ nie mieli programu zaawansowanego dla nas, ich próby spaliły na panewce. Doprowadzaliśmy do białej gorączki resztę uczniów, chodząc sobie po wsi i rozmawiając z sąsiadami, by poznać żywy język. A w szkole siedzieliśmy sobie na balkonie na ławeczce, czytaliśmy gazety, pijąc kawę. Słowem, laba.
Ojciec dyrektor nie wytrzymał i na początku kwietnia, po miesiącu prawie takiego labowania, kazał się nam wyno- sić ze szkoły na parafie, żebyśmy nie demoralizowali i nie frustrowali pozostałych uczniów. Mieliśmy się zgłosić na zakończenie roku po odbiór dyplomów ukończenia szkoły.
Tak też zrobiliśmy.
Wróciliśmy na zakończenie kursu, a potem Opatrzność Boża nas rozdzieliła. Ja do parafii Zanaki, potem Kiabakari, Musoma, i znowu Kiabakari. A John do Dar es Salaam, potem przez prawie dziesięć lat w Stanach – akcje powołaniowe do zgromadzenia, a niedawno wrócił do Dar (na początku tego roku 2009), i miałem okazję spotkać się z nim najpierw na Facebook, a potem na żywo w Dar, gdzie niedawno został proboszczem nowej parafii Buza, dawnej filii parafii Yombo, za lotniskiem w Dar es Salaam. Zaprosił mnie do siebie z kazaniem w jedną z niedziel sierpnia, niedawno, i bardzo się cieszę, że nasza bliska przyjaźń się odnowiła.
Pierwsza malaria
Po niecałych dwóch miesiącach od przyjazdu do Tanzanii, gdy jeszcze byłem w Makoko w szkole, dopadła mnie pierwsza malaria. Nie wiedziałem, że to malaria. Był piątek, od rana zacząłem się czuć, jakby miała mnie złamać grypa. Ale dopiero w samochodzie księdza Karola Szlachty, który przyjechał mnie zabrać na sobotę i niedzielę do siebie, do Zanak, przyszedł właściwy atak malarii. W jednym momencie zrobiło mi się tak zimno, jakby mnie ktoś wrzucił do lodowatej wody. Zacząłem się trząść jak osika i szczękać zębami, nie mogąc tego odruchu opanować w żaden sposób. Ból mięśni, stawów, całe ciało obolałe.
Karol popatrzył na mnie beznamiętnie i powiedział, że to tylko malaria. Dojechaliśmy do misji w Zanakach. Karol dał mi cztery tabletki chloroquine (lek na malarię, obecnie już nieskuteczny) i powiedział, że wyzdrowieję. To była jednak niepełna dawka, powinno się zażyć cztery tabletki w pierwszy dzień, tak samo w drugi, a w trzeci i czwarty po dwie.
Nie minął miesiąc, byłem już u Karola na stałe, malaria wróciła, ale już inna. Ból potworny brzucha, odruchy wymiotne, zwłaszcza na zapach smażonego oleju, ból wątroby. Zupełnie inne objawy niż przy pierwszej malarii, która była „klasyczna”.
I tak mi już zostało do dziś, że objawy malarii mam nietypowe, związane z wątrobą, żołądkiem. Każdy atak inny...
Mikrowrogowie misjonarza
Najgroźniejszym wrogiem misjonarza w Afryce nie są dzikie zwierzęta, węże, skorpiony, źli ludzie czy klimat. To bakterie, wirusy, pasożyty i komary, które wygrywają z nami w batalii o zdrowie w Tanzanii. Nie ma mocnych... Choćby jak się człowiek pilnował! Jeśli jest się w Afryce na stałe, nie ma rady, Afryka zwycięży. Padamy jak muchy raz po raz. Albo malaria tak straszna, że jeden z naszych kolegów aż zostawił fajkę i papierosy, gdy wyzdrowiał, co było wcześniej nie do pomyślenia! Co z tego, że się śpi pod moskitierą, jak komary tną w konfesjonale, przy ołtarzu, w jadalni, w pokoju dziennym, w kancelarii itp.? Albo mocne leki na malarię rozwalą do szczętu i zwłóknią wątrobę... Albo ameba, bilharzia, dur brzuszny, tyfus, bezsensowne biegunki – nie wiadomo z czego, czasem tylko z przegrzania organizmu... Albo jakieś dziwne wrzody, czyraki, które wyskakują z byle czego... grzybice stóp... gronkowce złociste, chorobowe zmiany skóry i inne paskudztwa...
Niechciany związek partnerski
Malaria jest jedną z najgroźniejszych chorób dla misjonarza. Tym bardziej że mamy tendencję do jej lekceważenia. Większość z nas choruje co chwilę na nią. Jest obecna w naszym życiu. Nieodłączna partnerka, która jest z nami na dobre i na złe. I trzeba nauczyć się z nią żyć i z nią sobie radzić, żeby ona sobie z nami nie poradziła...
„Eee, tam, malaria”, pocieszamy się, „któryż to raz już przechodzimy!”.
Błąd. To, co napiszę w tej chwili, jest zgodne z odczuciami wielu ludzi. Malaria, albo przez leki, które mają skutki uboczne, albo przez swoją naturę dziwną, wpędza mnie w dół psychiczny, depresję. Fatalny stan. Poczucie opuszczenia przez wszystkich i skazania na łaskę losu, bezsensu, zagubienia, czarne myśli... Jak bardzo potrzeba towarzystwa wtedy, by chorego rozweselić i odciągnąć od myśli, które go dołują.
Wiem, co mówię... Ostatnia moja malaria w sierpniu tego roku należała do najgorszych pod tym względem. Zażyłem nowy lek, chiński Duo-Cotexin, po raz pierwszy w życiu (dawniej był to Halfan, potem Cotexin, Artequin i pochodne) i mnie zniszczył psychicznie i fizycznie. Zamiast pomóc, zaszkodził. Dwa tygodnie praktycznie przeleżałem bezsilny, w takiej depresji, że dobrze, iż byli wolontariusze z naszego ośrodka zdrowia, którzy wpadali co chwilę do mnie i rozweselali i dotrzymywali towarzystwa. Gdyby nie oni, zawyłbym się chyba w takim stanie.
Wkrótce po rozpoczęciu kursu w Makoko Language School, pewnego dnia w lutym, przyjechał do szkoły sam biskup diecezji Musoma, Justin Samba. Chciał się ze mną widzieć. To był pierwszy raz, gdy spotkałem mojego biskupa, w którego diecezji miałem podjąć pracę jako misjonarz po zakończeniu kursu języka kiswahili w maju. biskup Samba był konsekrowany przez Ojca Świętego w Bazylice Świętego Piotra na Watykanie 6 stycznia 1989 roku. Przyznam, że byłem lekko zaskoczony, nie wiedząc, czemu mam zawdzięczać tę niezapowiedzianą wizytę. Po wymianie grzeczności ksiądz biskup powiedział mi, że chciałby, bym po szkole języka został proboszczem w parafii Kibara, na miejsce wracającego wtedy do kraju księdza Jana Kabzińskiego, naszego misjonarza.
Ten pierwszy raz
Dobrze pamiętałem pierwszą noc spędzoną w granicach diecezji Musoma, właśnie w parafii Kibara, u Janka Kabzińskiego i Piotrka Pawlusa. Gdy przylecieliśmy z Tadkiem Dziedzicem do Mwanzy z Dar es Salaam, pojechaliśmy z lotniska prosto do Bugando w Mwanzie, gdzie Tadek zostawił swoją toyotę hilux w kontenerze u ojca Johna Eybela, Maryknolla, na czas pobytu w Dar es Salaam, gdzie opiekował się domem zgromadzenia na półwyspie Msasani, podczas gdy ojcowie i bracia ze Zgromadzenia Maryknoll spotkali się na dorocznym zebraniu w Makoko w Musomie. A przy okazji mieli odebrać mnie z lotniska i dostarczyć do Musomy.
Wyjechaliśmy z Mwanzy po południu. Pierwsze trzydzieści pięć kilometrów z Mwanzy do Nyanguge to był koszmar, a nie droga (w tej chwili wyasfaltowana bardzo dobrze przez włoską kompanię przed kilku laty, ale wtedy to był odcinek drogi, który dawno stracił ślady asfaltu, a stał się jedną gehenną). Jak to opisuje definicja afrykańskiej szosy w tamtych latach: „dziura na dziurze otoczone kawałkami asfaltu”. Pokonanie tego odcinka zajmowało czasem do dwóch godzin!
Wszystko mnie interesowało w drodze do Kibary. Ludzie, domy, topografia terenu, roślinność, Jezioro Wiktorii, które pojawiało się i znikało co chwilę z lewej, zachodniej strony, jako że droga do Musomy wije się wokół zatoki Speke. To był mój pierwszy kontakt z prawdziwą Afryką. Gdy dojechali- śmy do Bundy, było już prawie ciemno. Opowieści Tadka o lokalnych wspólnotach (mijane po drodze z Bundy do Kibary osiedla grupy etnicznej Kurya) i o różnych przypadkach, jakie spotykały naszych chłopaków w ich pracy, nie wpłynęły zbyt dobrze na moje samopoczucie i pewność siebie!
Dotarliśmy jednak szczęśliwie do Kibary (50 kilometrów szutrową drogą od Bundy) około 21. Spotkaliśmy Janka, który był mocno zaniepokojony, bo Piotrek Pawlus nie wrócił z wioski Karukekere odległej ponad 20 kilometrów od misji, gdzie pojechał na motocyklu tego dnia rano. Co robić? Janek i Tadek zebrali ludzi z łukami i dzidami i pojechaliśmy szukać Piotrka. Kiedy skręciliśmy z głównej drogi szutrowej z Kibary do Bundy i wjechaliśmy na polną ścieżkę, po paru kilometrach ujrzeliśmy migoczące pojedyncze światełko w ciemnościach, a po paru minutach ujrzeliśmy Piotra, jak sobie spokojnie jedzie, omijając krzaki i kamienie, trzymając w jednej ręce kierownicę a w drugiej papieroska! Co za ulga, że zdrowy i cały! Okazało się, że uroczystość się przedłużyła, a młody misjonarz nie chciał sprawić przykrości wiernym, odjeżdżając przed zakończeniem święta.
Nazajutrz Tadzio zapakował na auto blachy i drewno na budowę kaplicy w wiosce, której nazwy już dziś nie pamiętam, wziął mnie ze sobą, by pokazać nową parafię Kisorya na końcu drogi z Bundy na wyspę Ukerewe na Jeziorze Wiktorii (85 kilometrów z Bundy). Kisorya była częścią parafii Kibara, odległą 35 kilometrów od Kibary. Sama główna miejscowość – Nampangara, gdzie była misja, plus, bodajże, dzie- sięć wiosek wyjazdowych, stworzyły nową parafię Kisorya.
Kościół był zbudowany przez ojców białych (pamiętam zdjęcie jednego z nich w zakrystii na ścianie, statecznego pana w krawacie) przed laty. Tadek zbudował misję – plebanię z zabudowaniami w kształcie czworoboku – bardzo malowniczo i funkcjonalnie się prezentowała. Byłem pod wielkim wrażeniem. Spodobała mi się, i pomyślałem sobie, że chciałbym kiedyś mieć taką misję, albo zbudować samemu własną misję kiedyś na jej wzór. Pojechaliśmy do wioski z materiałami budowlanymi, Tadek zrzucił je tam, pogadał z „mafundi” (fachowcy), poustawiał sprawy i wróciliśmy do Kibary. Kibara bardzo dużo zawdzięcza zwłaszcza Jankowi Kabzińskiemu, ale też i Tadkowi, i Piotrkowi.
Z Kibary Tadek zawiózł mnie do szkoły języka.
Szkoła motokrosu i offroadu
Tam spotkałem kolejnego naszego krakowskiego misjonarza, księdza Krzysztofa Chromego, rodem z Sułkowic, który kilka miesięcy wcześniej został mianowany rektorem niższego seminarium w Makoko, w sąsiedztwie szkoły języka. Krzysiek zawiózł mnie do swojej poprzedniej parafii Zanaki, gdzie spotkałem po raz pierwszy mojego pierwszego i jedynego, jak się okazało, do tej pory proboszcza na misjach – świętej pamięci już księdza Karola Szlachtę.
Księdzu Chromemu zawdzięczam szkołę jazdy terenowej samochodem z napędem na cztery koła. Z racji bliskości położenia Niższego Seminarium im. św. Piusa X w Makoko spotykałem się z księdzem rektorem dość często, na ile tylko jego i moje zajęcia pozwalały.
On też w życzliwości swojej zaproponował mi, bym wykorzystał czas kursu języka w Makoko na praktyczną naukę jazdy motocyklem motokrosowym, który miał się stać moim codziennym narzędziem pracy misyjnej, oraz opanowanie sztuki jazdy samochodem terenowym po drogach szutrowych i buszu. Użyczył mi swojego motocykla hondy 350cc, żebym ćwiczył jazdę po drogach Makoko i w stronę parafii Nyegina, unikając tymczasowo jazdy do miasta, gdzie ruch był duży. Przyjeżdżając do Tanzanii, miałem polskie prawo jazdy kategorii B (nigdy nie jeździłem motorem w Pol- sce, z wyjątkiem jazdy dla zabawy na komarku lub jawce u rodziny na Białej, Zofiance i w Janowie Lubelskim) oraz międzynarodowe prawo jazdy, które było ważne w Tanzanii przez kilka miesięcy, a potem trzeba było zdać egzamin na policji w drogówce i uzyskać lokalne prawo jazdy.
Trenowałem więc zapamiętale na hondzie, nieraz ugrzęzłem w błocie lub głębokim piachu i musiałem się mordować, żeby się wygrzebać, zastartować znowu motocykl, wleźć na niego i ruszyć. Bydlę było wielkie i ciężkie, z czasem jakoś opanowałem maszynę i później, już na misji w Zanakach, było o wiele łatwiej, bo honda 185cc była mniejsza i lżejsza i jeździło się całkiem dobrze, z wyjątkiem gdy pogoda się psuła i padało lub trafiłem na grad!
Podobnie z autem terenowym. Ksiądz Krzysztof użyczał mi czasem swej toyoty hilux double cabin lub seminaryjnego samochodu, też toyoty, i mogłem jeździć po Makoko i w stronę misji Nyegina. Wydawać by się mogło, że cóż to jeździć autem, jeśli się w Polsce jeździło latami. Byłem w błędzie, i to wielkim! Jazda ciężkim, wysokim samochodem, jak toyota hilux, z lekkim tyłem (zwłaszcza, jeśli paka była pusta, bez żadnego obciążenia), z twardym zawieszeniem (wtedy toyoty nie miały wahaczy, niezależnego zawieszenia, tylko zwykłe resory – z przodu i z tyłu) i układem kierowniczym bez wspomagania (teraz wspomaganie jest w wyposażeniu standardowym toyot), wymagała krzepy w rękach, by kierować taką machiną, na sypkiej nawierzchni, gdzie auto „woziło” i zarzucało tyłem niespodziewanie, a na dziurach skakało, jak piłka. Nie było wtedy klimatyzacji w samochodach, więc dodatkową atrakcją było umordowanie się, upocenie i zakurzenie do reszty!
Ksiądz biskup starał się mnie przekonać tamtego dnia w Makoko Language School, żebym się zgodził przejąć parafię od Janka Kabzińskiego. I że da mi wikarego, lokalnego księdza do pomocy. Nie wiem, co mnie wtedy natchnęło, ale odpowiedziałem biskupowi, że przyjechałem na misje do diecezji Musoma na całe życie, i że proszę, bym mógł wejść w pracę misyjną spokojnie, bez stresu, ucząc się „rzemiosła misyjnego” u boku jednego z naszych doświadczonych misjonarzy, abym nie stracił smaku misji na samym początku przez frustrację młodego, nieopierzonego misjonarza, wrzuconego na głęboką wodę, na wielką parafię, z językiem ledwo co opanowanym, z lokalnym księdzem, bez żadnego doświadczenia i znajomości kultury i zwyczajów ludzi, którym mam służyć.
Biskupowi chyba nie bardzo była na rękę taka odpowiedź, ale ostatecznie uznał moje obawy i argumenty za słuszne i zapytał, gdzie w takim przypadku widziałbym się po szkole języka. Odparłem, że ponieważ mam najbliższy kontakt z księdzem Karolem Szlachtą z misji Zanaki, który mnie już zabrał parę razy do siebie na weekend, aby mu pomóc w niedzielnych liturgiach i przy okazji popraktykować kiswahili, więc tam będzie najlepiej dla mnie rozpocząć praktykę misyjną. Ksiądz biskup przystał na tę propozycję.
Klasy, laboratorium językowe z biblioteką, jadalnia, pokój rekreacyjny, biura mieściły się na parterze, natomiast na piętrze była kaplica oraz pokoje mieszkalne (w większości pojedyncze i dwa rodzinne). W pokojach było łóżko z moskitierą, biurko z krzesłem, umywalka i szafa na ubrania. Prysznice i toalety były na korytarzu. Pokoje wychodziły na balkon z pięknym widokiem na zatokę Jeziora Wiktorii i przeciwległy brzeg ze skalistymi wzgórzami w okolicach miejscowości Kinesi. Szkoda, że drzewa, sadzone za moich czasów przez księdza dyrektora, w tej chwili tak wyrosły, że jeziora już nie widać.
Szkoła mogła przyjąć około dwudziestu uczniów plus kilku dochodzących. Moja grupa liczyła bodajże 28 osób – 21 lub 22 osoby mieszkały w szkole, trzy małżeństwa z wyznania menonitów dojeżdżały z Musomy, gdzie mieli zakwaterowanie, bo szkoła nie mogła ich już pomieścić. Wszystkie pokoje były zajęte. Mój pokój był zaraz po prawej stronie po wyjściu schodami na piętro – pierwszy z brzegu, numer 7 (taki sam jak mój numer w dzienniku w klasie w szkole średniej!). W grupie było nas jedenastu księży, zgrana paczka, z różnych krajów świata. Oprócz nich osoby konsekrowane i świeccy misjonarze. Przeciekawi to byli ludzie. Po Irlandii, gdzie miałem po raz pierwszy okazję zakosztować na żywo uniwersalności Kościoła, pracując we wspólnocie międzynarodowej (był to jednak w znakomitej większości Kościół irlandzki), szkoła języka w Makoko w Musomie od 18 stycznia 1991 roku do połowy maja tegoż roku dała mi kolejną, cudowną okazję poznania prawdziwego oblicza Kościoła katolickiego, w którym każda rasa, narodowość, język, kolor, pochodzenie – czuje się w domu.
Wśród księży znaleźli się przedziwni ludzie.
Jacek fotograf
Jeden z nich, Jack, jezuita ze Stanów, był bardzo późnym powołaniem. Zanim Pan Bóg go wezwał, był zawodowym fotografem, pracującym dla różnych magazynów w Stanach oraz także jako tzw. freelancer. Kiedy poszedł do jezuitów, miał już chyba dobrze po pięćdziesiątce. Pasja fotografii kipiała z niego niesamowicie. Pół lodówki w naszym pokoju rekreacyjnym zajęte było przez jego specjalne pojemniki na rolki z filmami do profesjonalnych aparatów fotograficznych, odczynniki i nie wiadomo co jeszcze. Zdjęcia, jakie robił, powalały nas z nóg.
Pewnego razu, w weekend, pojechaliśmy siedmioosobową ekipą kapłańską po raz pierwszy do Serengeti. Ponieważ ja i mój kolega z klasy, ojciec John Waldrep (kolejny oryginał, o którym za chwilę), byliśmy najmłodsi w ekipie, starsi kazali nam jechać na pace z tyłu samochodu, bo w środku toyoty hilux, własności ojca białego z Anglii (o którym też za chwilę), było tylko miejsce dla pięciu gości. Toteż John i ja wzięliśmy fotele z pokoju rekreacyjnego, wstawiliśmy na pakę, ubraliśmy kurtki, czapki mocno wcisnęliśmy na głowy, żeby wiatr nie porwał i żeby nie dostać udaru słonecznego, postawiliśmy przed sobą na pace skrzynkę z napojami chłodzącymi i ruszyliśmy w drogę. Potem, w Serengeti, geriatria się zorientowała, że na pace są jednak najlepsze widoki, i w ogóle jest genialnie, chcieli nas zatem zegnać stamtąd i sami się wpakować, ale broniliśmy się bohatersko i nie oddaliśmy przyczółka do końca!
Dojechaliśmy nad rzekę Grumeti, zrobiliśmy postój na kilka godzin. Jeden odcinek tej rzeki, zwany Kirawira, jest znany na całym świecie (dzięki programom przyrodniczym w National Geographic, Discovery, Animal Planet itp.) ze względu na ogromne krokodyle afrykańskie, które właśnie ten fragment rzeki (wysychającej okresowo, ale pozostawiającej rozlewiska i oczka wodne gdzieniegdzie) najbardziej sobie upodobały (drugim takim ulubionym miejscem dla nich jest rzeka Mara niedaleko granicy kenijskiej, w miejscu, gdzie rok w rok przeprawiają się przez nią wielkie stada gnu i zebr).
To był raj dla ojca fotografa. Porozkładał swoje sprzęty i zaczął polować na ptaki. Niesamowitą rzeczą było obserwowanie go, jak cały pochłonięty jest tą pracą. Fascynowała mnie wiedza, jaką posiadał, a ponieważ nie był samolubem, więc chętnie tłumaczył mi po drodze, co i dlaczego tak robi. Zdjęcia robił wielkim teleobiektywem – nie naciskał „spustu” palcem, ale miał dokręcony wężyk, żeby nacisk palca nie poruszył zdjęcia. Dziesiątki i setki detali, które są ważne w zawodowej fotografii, a dla laika tabula rasa, dla niego były jak chleb z masłem.
Podjechał wtedy wagon bydlęcy nad rzekę, tam gdzie rozłożyliśmy się biwakiem. Wagon bydlęcy to w naszym misyjnym żargonie ciężarówka przerobiona na safari wehikuł dla turystów (najczęściej na numerach europejskich, ale coraz częściej widzę i lokalne rejestracje kompanii turystycznych, które zwietrzyły interes w tej niszy turystycznej). Zamiast paki do wożenia towarów, ma coś w rodzaju kabiny (lepsze wagony bydlęce są klimatyzowane z zamykanymi oknami, ale większość to takie zadaszone budy z fotelami i oknami, a czasem nawet nie ma okien, tylko plastikowe folie do osłony przed deszczem. Pod budą mnóstwo schowków na bagaż, jedzenie, sprzęt kuchenny, namioty, narzędzia, co tylko jest potrzebne do przetransportowania grupy kamikadze z jednego miejsca w drugie.
Ze trzydziestka młodych ludzi – dziewczyn i chłopaków w wieku od dwudziestu mniej więcej do trzydziestu paru lat – wysypała się z wagonu bydlęcego, zakurzonych niemiłosiernie, strzaskanych słońcem, nieogolonych, rozczochranych, z apaszkami na szyjach, w byle jakich ubraniach, najczęściej t-shirtach i krótkich spodenkach. Ojciec fotograf, ciekawy świata i ludzi, był pierwszym, który podszedł do nich i zapytał, skąd są i gdzie jadą. Okazało się, że wyruszyli kilka miesięcy temu tym właśnie bydlęcym wagonem (zwanym w języku politycznej poprawności – safari truck) z Anglii i jadą do RPA przez całą Afrykę. Ojciec fotograf skonstatował jednym zdaniem to, co zobaczył i usłyszał od młodych, słowami: „I bet you hate each other right now!” („Założę się, że się już teraz znienawidziliście!”. W domyśle – po tych kilku miesiącach wspólnego podróżowania). Salwa śmiechu i potakiwanie głowami....
Franek filantrop
Frank był ojcem białym rodem z Anglii. Siwiejący mocno, z brodą, jak przystało na prawdziwego misjonarza (jakoś mi się to nigdy nie udało – każda próba wyhodowania brody kończyła się jak dotąd usuwaniem tego, co bardziej przypominało capią bródkę niż dumny pióropusz misjonarza z krwi i kości). Całe życie zjedzone na misjach. Frank był chodzącym przykładem dobroci. Ilekroć jechał swoją żółtą toyota hilux double cabin do miasta (5 kilometrów z Makoko), ktokolwiek machał ręką po drodze, i prosił o „lifti” (czyli o autostop, podwiezienie), Frank zatrzymywał się i zabierał ludzi do środka albo na pakę. Dojeżdżając do Musomy, auto wyglądało jak ciężarówka jadąca na targ do wsi.
Kiedyś odważyłem się mu o tym napomknąć i pochwalić za serce dobrego samarytanina. A on, ze swoim typowym angielskim uśmieszkiem i humorem, odrzekł: „Wiesz, im bardziej auto obciążone, tym mniej rzuca na dziurach po drodze!”. A widząc, że nie spodziewałem się zupełnie takiego wyjaśnienia, dorzucił jeszcze bardziej węgla do pieca: „Gdy moi rodacy rządzili w Tanganyice, to jak przemieszczali się pieszo przez busz z jednego miejsca w drugie, to otaczali się autochtonami. Oni szli pośrodku, a tubylcy naokoło, tworząc taki żywy kordon. Ale to nie dla ochrony przed dzikimi zwierzętami, ale po to, by komary i muchy tse-tse nie gryzły ich, tylko Murzynów!”.
W szkole języka podzieleni byliśmy na małe klasy. Prawdziwe pranie mózgu. Jeden nauczyciel na dwóch, trzech uczniów. Nie było szans pomyśleć o czymś innym w trakcie pięciu jednostek lekcyjnych. W mojej grupie była dwójka Amerykanów. Ojciec John Waldrep, misjonarz Maryknoll i misjonarka Kościoła menonitów, której imienia, niestety, nie pamiętam w tej chwili, bo kontakt z nią urwał się tuż po zakończeniu szkoły.
System nauczania w szkole polegał na cotygodniowej ewaluacji. Postęp każdego ucznia był monitorowany, i w sobotę ciało pedagogiczne spotykało się, by dokonać zmian w klasach. Dobrzy uczniowie byli łączeni w klasach z dobrymi uczniami, a słabsi ze słabszymi. Efektem tego było, że John i ja zostaliśmy w klasie sami, skończyliśmy cały kurs języka zaplanowany na cztery miesiące w niecałe dwa, podczas gdy niektórzy uczniowie, kończąc szkołę, mieli przerobionych dopiero połowę jednostek lekcyjnych.
Jasiek poliglota
John pochodził z Luizjany. Jest starszy ode mnie o kilka dobrych lat. Gdy spotkałem go w Makoko, operował już biegle kilkoma językami, co jest ewenementem w świecie anglosaskim (gdzie znajomość angielskiego, który jest językiem ogólnoświatowym, sprawia, że nie ma tak wielkiej potrzeby nauki dodatkowych języków, bo na dobrą sprawę wszędzie w tej chwili można się dogadać jako tako po angielsku). John, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, władał biegle portugalskim, rosyjskim, francuskim, niemieckim, włoskim i hiszpańskim. Być może i innymi też.
Ponieważ jest rodem z Luizjany, lubi ostre rzeczy. Nigdy w życiu, dopóki nie spotkałem ojca Johna Bernarda ze Zgromadzenia Klaretynów z Makoko Family Center (który smaruje chleb pastą z najostrzejszej hinduskiej papryki i pałaszuje bez skrzywienia jednego mięśnia twarzy – twierdząc, że dzięki temu jeszcze nigdy nie zachorował na malarię w Tanzanii), nie spotkałem osoby, która piła tabasco jak coca colę! To był właśnie John Waldrep!
Napędzaliśmy się nawzajem z Johnem ambitnie w klasie do tego stopnia, że skończyliśmy podręcznik na początku marca. Nauczyciele nie wiedzieli za bardzo, co z nami zrobić, bo nie mieli chyba wcześniej takich przypadków jak nasz i musieli czymś nas zająć do końca szkoły. Próbowali parę tygodni z radiem, gazetami, ale ponieważ nie mieli programu zaawansowanego dla nas, ich próby spaliły na panewce. Doprowadzaliśmy do białej gorączki resztę uczniów, chodząc sobie po wsi i rozmawiając z sąsiadami, by poznać żywy język. A w szkole siedzieliśmy sobie na balkonie na ławeczce, czytaliśmy gazety, pijąc kawę. Słowem, laba.
Ojciec dyrektor nie wytrzymał i na początku kwietnia, po miesiącu prawie takiego labowania, kazał się nam wyno- sić ze szkoły na parafie, żebyśmy nie demoralizowali i nie frustrowali pozostałych uczniów. Mieliśmy się zgłosić na zakończenie roku po odbiór dyplomów ukończenia szkoły.
Tak też zrobiliśmy.
Wróciliśmy na zakończenie kursu, a potem Opatrzność Boża nas rozdzieliła. Ja do parafii Zanaki, potem Kiabakari, Musoma, i znowu Kiabakari. A John do Dar es Salaam, potem przez prawie dziesięć lat w Stanach – akcje powołaniowe do zgromadzenia, a niedawno wrócił do Dar (na początku tego roku 2009), i miałem okazję spotkać się z nim najpierw na Facebook, a potem na żywo w Dar, gdzie niedawno został proboszczem nowej parafii Buza, dawnej filii parafii Yombo, za lotniskiem w Dar es Salaam. Zaprosił mnie do siebie z kazaniem w jedną z niedziel sierpnia, niedawno, i bardzo się cieszę, że nasza bliska przyjaźń się odnowiła.
Pierwsza malaria
Po niecałych dwóch miesiącach od przyjazdu do Tanzanii, gdy jeszcze byłem w Makoko w szkole, dopadła mnie pierwsza malaria. Nie wiedziałem, że to malaria. Był piątek, od rana zacząłem się czuć, jakby miała mnie złamać grypa. Ale dopiero w samochodzie księdza Karola Szlachty, który przyjechał mnie zabrać na sobotę i niedzielę do siebie, do Zanak, przyszedł właściwy atak malarii. W jednym momencie zrobiło mi się tak zimno, jakby mnie ktoś wrzucił do lodowatej wody. Zacząłem się trząść jak osika i szczękać zębami, nie mogąc tego odruchu opanować w żaden sposób. Ból mięśni, stawów, całe ciało obolałe.
Karol popatrzył na mnie beznamiętnie i powiedział, że to tylko malaria. Dojechaliśmy do misji w Zanakach. Karol dał mi cztery tabletki chloroquine (lek na malarię, obecnie już nieskuteczny) i powiedział, że wyzdrowieję. To była jednak niepełna dawka, powinno się zażyć cztery tabletki w pierwszy dzień, tak samo w drugi, a w trzeci i czwarty po dwie.
Nie minął miesiąc, byłem już u Karola na stałe, malaria wróciła, ale już inna. Ból potworny brzucha, odruchy wymiotne, zwłaszcza na zapach smażonego oleju, ból wątroby. Zupełnie inne objawy niż przy pierwszej malarii, która była „klasyczna”.
I tak mi już zostało do dziś, że objawy malarii mam nietypowe, związane z wątrobą, żołądkiem. Każdy atak inny...
Mikrowrogowie misjonarza
Najgroźniejszym wrogiem misjonarza w Afryce nie są dzikie zwierzęta, węże, skorpiony, źli ludzie czy klimat. To bakterie, wirusy, pasożyty i komary, które wygrywają z nami w batalii o zdrowie w Tanzanii. Nie ma mocnych... Choćby jak się człowiek pilnował! Jeśli jest się w Afryce na stałe, nie ma rady, Afryka zwycięży. Padamy jak muchy raz po raz. Albo malaria tak straszna, że jeden z naszych kolegów aż zostawił fajkę i papierosy, gdy wyzdrowiał, co było wcześniej nie do pomyślenia! Co z tego, że się śpi pod moskitierą, jak komary tną w konfesjonale, przy ołtarzu, w jadalni, w pokoju dziennym, w kancelarii itp.? Albo mocne leki na malarię rozwalą do szczętu i zwłóknią wątrobę... Albo ameba, bilharzia, dur brzuszny, tyfus, bezsensowne biegunki – nie wiadomo z czego, czasem tylko z przegrzania organizmu... Albo jakieś dziwne wrzody, czyraki, które wyskakują z byle czego... grzybice stóp... gronkowce złociste, chorobowe zmiany skóry i inne paskudztwa...
Niechciany związek partnerski
Malaria jest jedną z najgroźniejszych chorób dla misjonarza. Tym bardziej że mamy tendencję do jej lekceważenia. Większość z nas choruje co chwilę na nią. Jest obecna w naszym życiu. Nieodłączna partnerka, która jest z nami na dobre i na złe. I trzeba nauczyć się z nią żyć i z nią sobie radzić, żeby ona sobie z nami nie poradziła...
„Eee, tam, malaria”, pocieszamy się, „któryż to raz już przechodzimy!”.
Błąd. To, co napiszę w tej chwili, jest zgodne z odczuciami wielu ludzi. Malaria, albo przez leki, które mają skutki uboczne, albo przez swoją naturę dziwną, wpędza mnie w dół psychiczny, depresję. Fatalny stan. Poczucie opuszczenia przez wszystkich i skazania na łaskę losu, bezsensu, zagubienia, czarne myśli... Jak bardzo potrzeba towarzystwa wtedy, by chorego rozweselić i odciągnąć od myśli, które go dołują.
Wiem, co mówię... Ostatnia moja malaria w sierpniu tego roku należała do najgorszych pod tym względem. Zażyłem nowy lek, chiński Duo-Cotexin, po raz pierwszy w życiu (dawniej był to Halfan, potem Cotexin, Artequin i pochodne) i mnie zniszczył psychicznie i fizycznie. Zamiast pomóc, zaszkodził. Dwa tygodnie praktycznie przeleżałem bezsilny, w takiej depresji, że dobrze, iż byli wolontariusze z naszego ośrodka zdrowia, którzy wpadali co chwilę do mnie i rozweselali i dotrzymywali towarzystwa. Gdyby nie oni, zawyłbym się chyba w takim stanie.
Wkrótce po rozpoczęciu kursu w Makoko Language School, pewnego dnia w lutym, przyjechał do szkoły sam biskup diecezji Musoma, Justin Samba. Chciał się ze mną widzieć. To był pierwszy raz, gdy spotkałem mojego biskupa, w którego diecezji miałem podjąć pracę jako misjonarz po zakończeniu kursu języka kiswahili w maju. biskup Samba był konsekrowany przez Ojca Świętego w Bazylice Świętego Piotra na Watykanie 6 stycznia 1989 roku. Przyznam, że byłem lekko zaskoczony, nie wiedząc, czemu mam zawdzięczać tę niezapowiedzianą wizytę. Po wymianie grzeczności ksiądz biskup powiedział mi, że chciałby, bym po szkole języka został proboszczem w parafii Kibara, na miejsce wracającego wtedy do kraju księdza Jana Kabzińskiego, naszego misjonarza.
Ten pierwszy raz
Dobrze pamiętałem pierwszą noc spędzoną w granicach diecezji Musoma, właśnie w parafii Kibara, u Janka Kabzińskiego i Piotrka Pawlusa. Gdy przylecieliśmy z Tadkiem Dziedzicem do Mwanzy z Dar es Salaam, pojechaliśmy z lotniska prosto do Bugando w Mwanzie, gdzie Tadek zostawił swoją toyotę hilux w kontenerze u ojca Johna Eybela, Maryknolla, na czas pobytu w Dar es Salaam, gdzie opiekował się domem zgromadzenia na półwyspie Msasani, podczas gdy ojcowie i bracia ze Zgromadzenia Maryknoll spotkali się na dorocznym zebraniu w Makoko w Musomie. A przy okazji mieli odebrać mnie z lotniska i dostarczyć do Musomy.
Wyjechaliśmy z Mwanzy po południu. Pierwsze trzydzieści pięć kilometrów z Mwanzy do Nyanguge to był koszmar, a nie droga (w tej chwili wyasfaltowana bardzo dobrze przez włoską kompanię przed kilku laty, ale wtedy to był odcinek drogi, który dawno stracił ślady asfaltu, a stał się jedną gehenną). Jak to opisuje definicja afrykańskiej szosy w tamtych latach: „dziura na dziurze otoczone kawałkami asfaltu”. Pokonanie tego odcinka zajmowało czasem do dwóch godzin!
Wszystko mnie interesowało w drodze do Kibary. Ludzie, domy, topografia terenu, roślinność, Jezioro Wiktorii, które pojawiało się i znikało co chwilę z lewej, zachodniej strony, jako że droga do Musomy wije się wokół zatoki Speke. To był mój pierwszy kontakt z prawdziwą Afryką. Gdy dojechali- śmy do Bundy, było już prawie ciemno. Opowieści Tadka o lokalnych wspólnotach (mijane po drodze z Bundy do Kibary osiedla grupy etnicznej Kurya) i o różnych przypadkach, jakie spotykały naszych chłopaków w ich pracy, nie wpłynęły zbyt dobrze na moje samopoczucie i pewność siebie!
Dotarliśmy jednak szczęśliwie do Kibary (50 kilometrów szutrową drogą od Bundy) około 21. Spotkaliśmy Janka, który był mocno zaniepokojony, bo Piotrek Pawlus nie wrócił z wioski Karukekere odległej ponad 20 kilometrów od misji, gdzie pojechał na motocyklu tego dnia rano. Co robić? Janek i Tadek zebrali ludzi z łukami i dzidami i pojechaliśmy szukać Piotrka. Kiedy skręciliśmy z głównej drogi szutrowej z Kibary do Bundy i wjechaliśmy na polną ścieżkę, po paru kilometrach ujrzeliśmy migoczące pojedyncze światełko w ciemnościach, a po paru minutach ujrzeliśmy Piotra, jak sobie spokojnie jedzie, omijając krzaki i kamienie, trzymając w jednej ręce kierownicę a w drugiej papieroska! Co za ulga, że zdrowy i cały! Okazało się, że uroczystość się przedłużyła, a młody misjonarz nie chciał sprawić przykrości wiernym, odjeżdżając przed zakończeniem święta.
Nazajutrz Tadzio zapakował na auto blachy i drewno na budowę kaplicy w wiosce, której nazwy już dziś nie pamiętam, wziął mnie ze sobą, by pokazać nową parafię Kisorya na końcu drogi z Bundy na wyspę Ukerewe na Jeziorze Wiktorii (85 kilometrów z Bundy). Kisorya była częścią parafii Kibara, odległą 35 kilometrów od Kibary. Sama główna miejscowość – Nampangara, gdzie była misja, plus, bodajże, dzie- sięć wiosek wyjazdowych, stworzyły nową parafię Kisorya.
Kościół był zbudowany przez ojców białych (pamiętam zdjęcie jednego z nich w zakrystii na ścianie, statecznego pana w krawacie) przed laty. Tadek zbudował misję – plebanię z zabudowaniami w kształcie czworoboku – bardzo malowniczo i funkcjonalnie się prezentowała. Byłem pod wielkim wrażeniem. Spodobała mi się, i pomyślałem sobie, że chciałbym kiedyś mieć taką misję, albo zbudować samemu własną misję kiedyś na jej wzór. Pojechaliśmy do wioski z materiałami budowlanymi, Tadek zrzucił je tam, pogadał z „mafundi” (fachowcy), poustawiał sprawy i wróciliśmy do Kibary. Kibara bardzo dużo zawdzięcza zwłaszcza Jankowi Kabzińskiemu, ale też i Tadkowi, i Piotrkowi.
Z Kibary Tadek zawiózł mnie do szkoły języka.
Szkoła motokrosu i offroadu
Tam spotkałem kolejnego naszego krakowskiego misjonarza, księdza Krzysztofa Chromego, rodem z Sułkowic, który kilka miesięcy wcześniej został mianowany rektorem niższego seminarium w Makoko, w sąsiedztwie szkoły języka. Krzysiek zawiózł mnie do swojej poprzedniej parafii Zanaki, gdzie spotkałem po raz pierwszy mojego pierwszego i jedynego, jak się okazało, do tej pory proboszcza na misjach – świętej pamięci już księdza Karola Szlachtę.
Księdzu Chromemu zawdzięczam szkołę jazdy terenowej samochodem z napędem na cztery koła. Z racji bliskości położenia Niższego Seminarium im. św. Piusa X w Makoko spotykałem się z księdzem rektorem dość często, na ile tylko jego i moje zajęcia pozwalały.
On też w życzliwości swojej zaproponował mi, bym wykorzystał czas kursu języka w Makoko na praktyczną naukę jazdy motocyklem motokrosowym, który miał się stać moim codziennym narzędziem pracy misyjnej, oraz opanowanie sztuki jazdy samochodem terenowym po drogach szutrowych i buszu. Użyczył mi swojego motocykla hondy 350cc, żebym ćwiczył jazdę po drogach Makoko i w stronę parafii Nyegina, unikając tymczasowo jazdy do miasta, gdzie ruch był duży. Przyjeżdżając do Tanzanii, miałem polskie prawo jazdy kategorii B (nigdy nie jeździłem motorem w Pol- sce, z wyjątkiem jazdy dla zabawy na komarku lub jawce u rodziny na Białej, Zofiance i w Janowie Lubelskim) oraz międzynarodowe prawo jazdy, które było ważne w Tanzanii przez kilka miesięcy, a potem trzeba było zdać egzamin na policji w drogówce i uzyskać lokalne prawo jazdy.
Trenowałem więc zapamiętale na hondzie, nieraz ugrzęzłem w błocie lub głębokim piachu i musiałem się mordować, żeby się wygrzebać, zastartować znowu motocykl, wleźć na niego i ruszyć. Bydlę było wielkie i ciężkie, z czasem jakoś opanowałem maszynę i później, już na misji w Zanakach, było o wiele łatwiej, bo honda 185cc była mniejsza i lżejsza i jeździło się całkiem dobrze, z wyjątkiem gdy pogoda się psuła i padało lub trafiłem na grad!
Podobnie z autem terenowym. Ksiądz Krzysztof użyczał mi czasem swej toyoty hilux double cabin lub seminaryjnego samochodu, też toyoty, i mogłem jeździć po Makoko i w stronę misji Nyegina. Wydawać by się mogło, że cóż to jeździć autem, jeśli się w Polsce jeździło latami. Byłem w błędzie, i to wielkim! Jazda ciężkim, wysokim samochodem, jak toyota hilux, z lekkim tyłem (zwłaszcza, jeśli paka była pusta, bez żadnego obciążenia), z twardym zawieszeniem (wtedy toyoty nie miały wahaczy, niezależnego zawieszenia, tylko zwykłe resory – z przodu i z tyłu) i układem kierowniczym bez wspomagania (teraz wspomaganie jest w wyposażeniu standardowym toyot), wymagała krzepy w rękach, by kierować taką machiną, na sypkiej nawierzchni, gdzie auto „woziło” i zarzucało tyłem niespodziewanie, a na dziurach skakało, jak piłka. Nie było wtedy klimatyzacji w samochodach, więc dodatkową atrakcją było umordowanie się, upocenie i zakurzenie do reszty!
Ksiądz biskup starał się mnie przekonać tamtego dnia w Makoko Language School, żebym się zgodził przejąć parafię od Janka Kabzińskiego. I że da mi wikarego, lokalnego księdza do pomocy. Nie wiem, co mnie wtedy natchnęło, ale odpowiedziałem biskupowi, że przyjechałem na misje do diecezji Musoma na całe życie, i że proszę, bym mógł wejść w pracę misyjną spokojnie, bez stresu, ucząc się „rzemiosła misyjnego” u boku jednego z naszych doświadczonych misjonarzy, abym nie stracił smaku misji na samym początku przez frustrację młodego, nieopierzonego misjonarza, wrzuconego na głęboką wodę, na wielką parafię, z językiem ledwo co opanowanym, z lokalnym księdzem, bez żadnego doświadczenia i znajomości kultury i zwyczajów ludzi, którym mam służyć.
Biskupowi chyba nie bardzo była na rękę taka odpowiedź, ale ostatecznie uznał moje obawy i argumenty za słuszne i zapytał, gdzie w takim przypadku widziałbym się po szkole języka. Odparłem, że ponieważ mam najbliższy kontakt z księdzem Karolem Szlachtą z misji Zanaki, który mnie już zabrał parę razy do siebie na weekend, aby mu pomóc w niedzielnych liturgiach i przy okazji popraktykować kiswahili, więc tam będzie najlepiej dla mnie rozpocząć praktykę misyjną. Ksiądz biskup przystał na tę propozycję.
-------------------------------------------------------
Please, pray for me!
No comments:
Post a Comment