(quote)
Pożegnanie z Europą
Czas nadszedł, by słowa z mego obrazka prymicyjnego stały się ciałem...
„Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił.
Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim,
by opatrywać rany serc złamanych,
by zapowiadać wyzwolenie jeńcom
i więźniom swobodę;
aby obwieszczać rok łaski Pańskiej” (Iz 61,1nn)
Kilka dni później, wyruszyłem w nieznane na pokładzie samolotu linii Swissair. Lot z Rzymu z przesiadką w Zurychu nie był pozbawiony przygód. Był to gorący okres bezpośrednich przygotowań do wojny w Zatoce Perskiej, a zatem kontrole na lotniskach, zwłaszcza związanych z przemieszczaniem się personelu amerykańskiej armii (m.in. Zurych), były bardzo zaostrzone. Już mieliśmy wsiadać na pokład samolotu w Zurychu w poniedziałek wieczorem 7 stycznia 1991 roku, a tu nagle usłyszeliśmy ogłoszenie, że ze względów technicznych samolot nie wystartuje i że mamy się udać na noc do hotelu (za darmo!), do którego nas zawiozą. Ponieważ trzy czwarte pasażerów naszego rejsu stanowił personel medyczno-wojskowy US Army, podejrzewaliśmy, że te ‘względy techniczne’ to nic innego, jak uzasadnione podejrzenia obsługi lotniska, że coś jest nie tak; być może jest podejrzenie, że na pokładzie samolotu jest podłożona bomba.
Spędziliśmy noc w luksusowym hotelu pełnym elektronicznych gadżetów takich jak elektroniczna karta do drzwi, automatyzacja sprzętów w pokoju itp.; ja na 26 piętrze, z zapierającym dech w piersiach widokiem na centrum Zurychu skąpanego w nocnych światłach. Nieprzespana, ostatnia noc w Europie, w luksusie wręcz odpychającym. Dodatkowo otrzymaliśmy kartki żywnościowe na kolację, ale tak sprytnie skalkulowane, że, aby się solidnie najeść, trzeba byłoby wyłożyć grosz z własnej kieszeni, którego za bardzo nie miałem...
Nazajutrz, skoro świt, wróciliśmy podstawionym autobusem Neoplan (w życiu takim super busem nie jechałem!) na lotnisko Kloten w Zurychu i już bez dodatkowych niespodzianek, wyruszyliśmy w drogę. Po przylocie do Jeddah w Arabii Saudyjskiej samolot opustoszał niemal całkowicie. Pamiętam starsze małżeństwo, które siedziało obok mnie w samolocie, lekarz i lekarka wojskowi. Lecieli do Arabii Saudyjskiej na wojnę z Irakiem, bardzo sympatyczni i pełni obaw, co ta wojna przyniesie im i ich Rodakom.
Pamiętam kategoryczne napomnienia załogi Swissair przestrzegających nas przed paleniem papierosów na pokładzie w trakcie postoju w Jeddah, zakaz eksponowania napojów alkoholowych i nakaz skromnego ubioru dla pasażerek (narzucenie chust na ramiona, ubranie długich spódnic lub spodni), zakaz spożywania wieprzowiny w przestrzeni powietrznej Arabii Saudyjskiej itd.
Pamiętam celników i ochroniarzy arabskich, którzy wkroczyli na pokład samolotu w celu kontroli, czy czegoś niedozwolonego nie mamy. Pamiętam ich surowe, bezlitosne spojrzenia i bezceremonialne, wręcz gburowate zachowanie... Poczułem się, mówiąc eufemistycznie, nieswojo. Pomyślałem – to pierwsze zwiastuny nowego świata, do którego się udaję. Mam w pamięci widok licznych samolotów wojskowych z flagą amerykańską na stateczniku, bombowce, transportery, działa przeciwlotnicze na lotnisku w Jeddah. Oblicze śmierci przeraża a zarazem fascynuje pomysłowością tych, którzy te narzędzia, niosące śmierć, wymyślają i produkują…
Afrykańskie ciemności
Po długim postoju w Jeddah, samolot – niemal pusty już – poderwał się znów do lotu i bez przeszkód dolecieliśmy do Dar es Salaam. Była godzina 21-sza. I przedziwne uczucie – wylądowaliśmy na pustkowiu. Ciemności bardziej niż egipskie na zewnątrz, świateł miejskich nie widać. Byłem dość ciepło jeszcze ubrany – w Zurychu było –12 stopni Celsjusza. W Dar es Salaam była pełnia lata - dobrze ponad 30 stopni Celsjusza, wilgotność taka, że wydawało się, że można by powietrze wykręcić i woda pocieknie. Duchota nie do zniesienia.
Kiedy stanąłem w drzwiach samolotu, by rozpocząć moje zstępowanie w nieznany mi świat, spowity gęstym, dusznym, drgającym nieznanymi odgłosami mrokiem, przeżyłem coś, czego nie da się właściwie opisać słowami. Trzeba to samemu doświadczyć na własnej skórze. W chwili, kiedy zetknąłem się po raz pierwszy z falą rozżarzonego powietrza zionącego na mnie z furią z głębi tej ciemności, w jednej dosłownie sekundzie otworzyły się wszystkie pory w mojej skórze i oblał mnie taki pot, że poczułem, jak woda chlupocze mi w butach. Pomyślałem – jeśli tak się rzeczy mają, to lepiej zostać w samolocie i wrócić.
Co ja tu robię???
Deja vu... To samo pytanie, które zadałem sobie po tygodniu pobytu w krakowskim seminarium we wrześniu 1982 roku...
Pozbyłem się natychmiast kurtki i swetra i poddałem się bez walki Afryce, która mnie tak bezceremonialnie i bezlitośnie przywitała. Cały mokry i zrezygnowany, bezsilnie starając się przetrzeć oczy, zalewane coraz to nowymi falami potu, poczłapałem za innymi pasażerami w kierunku nikłych światełek terminalu, w nadziei, że spotkam tam księdza Tadeusza Dziedzica (obecnego Dyrektora Sekretariatu Misyjnego Archidiecezji Krakowskiej, a ówcześnie misjonarza w Musomie, który przyleciał do Dar, by pilnowac domu Ojców i Braci Maryknoll, którzy mieli regionalne zebranie w Musomie, i przy okazji mnie odebrać z lotniska i dostarczyć bezpiecznie na drugi koniec Tanzanii do Musomy).
Jaka to była ulga, gdy w morzu spoconych czarnych twarzy ujrzałem spoconą ‘bladą twarz’ księdza Tadzia. Nie jestem sam!
Ksiądz Tadziu ucieszył się, że dotarłem bezpiecznie, choć z wielkim opóźnieniem (zamiast przylecieć nad ranem, dotarliśmy dopiero wieczorem, przez te ‘techniczną’ awarię samolotu). Pomógł zebrać bagaż, wsadził do auta i powiózł do domu Maryknolli w dzielnicy Msasani, po drugiej stronie miasta, gdzie przebywał.
Jaka to była dziwna jazda – ok. 20 km z lotniska przez miasto na jego peryferie po drugiej stronie. Jazda w nieznane, przedziwne odgłosy ludzkie i nie-ludzkie, dziwny zapach lepkiego powietrza. Muzyka afrykańska, cienie przemykające poboczami, dziwne domy i rudery, dziwne auta, jazda po lewej stronie, kierownica po prawej, lawirowanie po asfalcie pełnym dziur, przeraźliwe odgłosy świerszczy, cykad, ćmy wielkie (teraz, po latach, wiem, że aż tak wielkie nie są, ale zaiste strach ma wielkie oczy) w świetle reflektorów. Jakie to powietrze było ruchliwe i zapracowane i jak szybko – gdy nasze auto przebijało się przez tę mroczną żywą, głośną, drgającą rzeczywistość – zmieniało się w zbiorowy cmentarz ciem, ważek i innych dziwnych owadów przegrywających pojedynek z przednią szybą samochodu! I ostatecznie wielka radość, że dotarliśmy do domu, po drugiej stronie miasta, do dzielnicy Msasani, i że nas to wszystko tam, na zewnątrz, nie pożarło i nie pokąsało po drodze. Jeszcze większa radość, że w każdym pokoju była klimatyzacja i na dodatek działała!
Powiadają filozoficznie Tanzańczycy: ‘Mwanzo ni mgumu!’ Początki są trudne!
- Misfit:
Kilkudniowy pobyt w Dar przed lotem do Musomy, na drugi koniec Tanzanii, jeszcze bardziej mnie utwierdził w przekonaniu, że jestem w NOWYM ŚWIECIE, całkowicie nowym, odmiennym. Zrozumiałem, że oto usunął mi się spod stóp na dobre bezpieczny grunt, po którym stąpałem przez dotychczasowych 27 lat mego życia. Pan Bóg postawił mnie na nowym gruncie, tak nieznanym i obcym; strasznym, a jednocześnie fascynującym. Niedługo potem zrozumiałem, że tym, co połączyło te dwa grunty, dwa światy, była i jest wiara, był i jest i zawsze będzie – Kościół katolicki – ten sam wszędzie.
Przyszły mi na myśl wspomnienia byłego pilota z Dywizjonu 303, którym się opiekowałem w latach seminaryjnych. Mieszkał nieopodal Błoń Krakowskich. Powiedział mi kiedyś tak – „Dla mnie i moich kolegów Polaków w czasie Bitwy o Anglię Kościół był częścią świata, który znałem. Anglia była mi obca kulturowo, językowo. Ile razy jednak wchodziłem do kościoła w niedzielę, by wziąć udział we Mszy świętej natychmiast czułem się w domu, w świecie tak bardzo mi bliskim i znanym. Ta sama Msza święta, jak u nas, taki sam wystrój kościoła, szaty kapłana, takie same modlitwy łacińskie. Byłem w domu!”
I tak jest z każdą misjonarką i misjonarzem w Afryce – zostajemy wykorzenieni ze znanego nam rodzinnego środowiska i zakorzenieni na nowo w rzeczywistości afrykańskiej, a spójnikiem i tym, co sprawia, że to przesadzenie z jednego świata do innego dokonuje się mniej boleśnie, łatwiej nieco, jest właśnie Kościół katolicki, Kościół jeden, ten sam, powszechny i święty, te same Dziesięć Przykazań, te same Przykazania Kościelne, to samo Credo, ta sama liturgia, to samo Pismo Święte. Nigdzie tam, gdzie jest kościół katolicki, chrześcijanin-katolik nie może się czuć samotny i opuszczony, zagubiony, w przestrzeni wiary i kultury chrześcijańskiej. I to jest taka wspaniała prawda, takie przeżycie. Moja wiara, mój Kościół, do którego należę od Chrztu Świętego sprawia, że ja zawsze jestem w domu, że nie ma obczyzny dla osoby wierzącej. Należąc do Kościoła Katolickiego, jestem wśród swoich, choćby inaczej wyglądali, innym językiem mówili lub w innej kulturze byli wychowani.
To przeświadczenie i ta oczywista prawda jest jednym z czynników, który przyczynia się do tego, że z jednej strony zasymilowałem się w znacznej mierze z Kościołem tanzańskim, z Tanzańczykami, z ich krajem i kulturą, (który stał się moją drugą Ojczyzną, a kultura swahili moją drugą kulturą) a jednocześnie moja więź z krajem ojczystym w niczym nie zmalała. Przeciwnie – dojrzała do nowych poziomów duchowych, emocjonalnych i intelektualnych. Wielu ludzi pyta mi się – „Jak to jest, że Ksiądz jest już tyle lat na misjach, a wciąż tak dobrze mówi po polsku?” Ilekroć jestem nagabywany o to, tylekroć jestem autentycznie zaskoczony i zakłopotany zasadnością tego pytania. Myślę, w jaki sposób polskość może zwietrzeć w misjonarzu po latach? Jak można być mniej Krakusem? Jak można być mniej Polakiem za granicami kraju?
Mój dom to Kraków
Przypominam sobie wtedy wypowiedź Księdza Kardynała Franciszka Macharskiego, który w jednym z programów „Widziane z Franciszkańskiej” powiedział – „Mój dom rodzinny znajdował się przy ulicy Wyspiańskiego w Krakowie, ale nie muszę tam jechać, żeby być w domu, ponieważ, nie przesadzając, dom rodzinny noszę w sobie. Dom to znaczy ojciec i matka, to znaczy także moje rodzeństwo i ten dobry duch, który tam panował i który oni stale na nowo tworzyli… Tam się spotykało wszystko, co było wielkie i małe, tam się spotykał świat i Kościół, i rodzina i wszystko, co jest wartościowe... Oglądałem niedawno stare, przedwojenne fotografie Krakowa. Piękne miasto. Żadna inność, egzotyka, po prostu Kraków. Tu mieć swoją rodzinę i dobrych nauczycieli jako przewodników – to sprawia, że się nie chce mieszkać gdzie indziej… Mój dom to Kraków. To jest moja Polska.”
To przejmujące świadectwo Księdza Kardynała w sposób absolutnie doskonały opisuje rzeczywistość także mego serca i ośmielam się przyjąć je jako swoje także świadectwo. Przypominam sobie wtedy także pytania Tanzańczyków, którzy się nie mogą nadziwić moją znajomością swahili. Jak to jest, że ten biały mówi lepiej po kiswahili od niejednego rodowitego użytkownika tego języka? Wtedy im mówię, że jak się kogoś kocha, to wówczas przemawia serce, a nie usta. I milkną wtedy zakłopotani i poruszeni tym wyznaniem przedstawiciela rasy, która w dziejach ich kraju zapisała się nieraz czymś innym niż miłością do nich…
(unquote)
No comments:
Post a Comment