So, here it goes. And remember, please, to pray for me and Kiabakari. God bless you all!
Homilia Jubileuszowej Mszy Świętej
Parafia Św. Kazimierza, Kraków-Grzegórzki
12 maja 2013 r., godz. 12.30
Kochani moi,
ogromnie się cieszę, że jesteście razem ze mną w tę wyjątkową godzinę mojego życia. To święta godzina, w której Bogu pragnę publicznie powiedzieć - dziękuję; to święta godzina, w której każdej i każdemu z Was pragnę osobiście powiedzieć - dziękuję!
Ta wdzięczność jest owocem dojrzałej świadomości, za co powinienem być wdzięczny. Ostatnie dni i miesiące były dla mnie czasem spokojnego i uważnego spojrzenia na minione lata. To, z czym się z Wami teraz podzielę, jest owocem tej refleksji.
Gdy Bóg przez Maryję, Pannę Łaskawą z sanktuarium w Janowie Lubelskim skierował do mnie swe Słowo i powołał nagle i niespodziewanie do kapłaństwa w sierpniu 1981 roku; gdy leżałem na posadzce katedry wawelskiej 22 maja 1988 roku; gdy ponownie Bóg przez Maryję skierował do mnie swe Słowo i powołał na misje w Tanzanii nagle i niespodziewanie w górnej kaplicy Jej poświęconej w krakowskim seminarium na Podzamczu w maju 1990 roku; gdy wsiadałem do samolotu 7 stycznia 1991 roku mając bilet w jedną stronę, lecąc w nieznane - po ludzku mówiąc nie miałem pojęcia, dlaczego mnie akurat i do czego Bóg wezwał. Jedyną pociechą w tych przełomowych chwilach życia młodego człowieka, który patrzył na siebie i w swoje możliwości z powątpiewaniem i niedowierzaniem, była myśl, że Bóg wie lepiej, co robi. I że prawdą muszą być mądre słowa, że Bóg nie powołuje wykwalifikowanych, ale że powołanych On sam powoli kwalifikuje i uzdalnia do zadań, do jakich ich wybrał i przeznaczył.
Ostateczne Słowo Boga, które wyjaśniło sens mego istnienia, powołania kapłańskiego i misyjnego, i które zdefiniowało w sposób bezdyskusyjny zadanie, jakie Bóg zaplanował dla mnie w moim życiu, czekało cierpliwie od stworzenia świata 11 tysięcy kilometrów stąd, na drodze z Musomy do Kiabakari. Patrząc dziś w retrospekcji, widzę jasno, że całe moje życie od urodzenia, Rodzina, przyjaciele, wychowanie, edukacja, zainteresowania, hobby, różne wydarzenia - były jednym wielkim przygotowaniem do tamtego niedzielnego poranka w marcu 1991 roku, gdy wsiadłem do samochodu i wyruszyłem na pierwszą w moim życiu Mszę święta w kaplicy wyjazdowej w Kiabakari, nieświadom tego, co się wkrótce miało wydarzyć, że jadę na spotkanie swego przeznaczenia,.
Słowo o Kiabakari, wypowiedziane przez Odwiecznego od zarania dziejów, czekało cierpliwie, unosząc się nad Kiabakari, aby stać się ciałem, gdy dopełni się czas. Ten czas się dopełnił w marcu 1991 roku i Słowo stało się ciałem we mnie tamtego poranka, eksplodowalo we mnie i z biegiem czasu - w innych - i podobnie jak Wszechswiat, który ponoć nieustannie przyśpiesza rozszerzając się, tak samo i Słowo Boga o Kiabakari - mijają lata a Słowo nie zwalnia tempa, wręcz przeciwnie, zatacza coraz szersze kręgi stając się ciałem w wielu nowych osobach, które Bóg wlącza sukcesywnie w swoje dzieło. To ciało może mieć różne oblicza i formy, jak na przykład nasza Fundacja Kiabakari, dziecko naszej wspólnej miłości i troski o tamto miejsce, o zamiar Boga wobec Kiabakari.
My wszyscy, tu obecni, zostaliśmy dotknięci w niepowtarzalny sposób tym właśnie Słowem Boga o Kiabakari, a Bóg każdą i każdego z nas użył w unikalny sposób na pewnym etapie tej niezwykłej historii, i nadal używa, zgodnie ze Swym odwiecznym planem, tak jak chce, by Jego zamysł odnośnie Kiabakari stał się ostatecznie rzeczywistością, jaką On sam zamierzył. I aby Słowo Spełnienia, wypowiedziane po raz pierwszy przez Jego Syna na krzyżu, zabrzmiało ponownie nad Kiabakari, gdy czas się wypełni po raz drugi - ‘Wykonało się!’
Kochani moi,
dziękuję Wam, że nie byłem i nie jestem sam w tej nieuleczalnej kondycji życiowej, zainfekowania Słowem Boga o tamtym, nieistotnym dla świata, miejscu. Dzisiejsze drugie czytanie opisuje tę kondycję nastepującymi słowami: “Niech Bóg da wam światłe oczy serca tak, byście wiedzieli, czym ... jest przemożny ogrom Jego mocy względem nas wierzących - na podstawie działania Jego potęgi i siły.” (Ef 1:18). Prorok Jeremiasz ujął ten fenomen jeszcze bardziej dosadnie i lapidarnie - “Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś.” (Jer 20:7a)
Rozumiem teraz doskonale, co Jeremiasz miał na myśli. Powołanie Boże jednego dnia jawi się jako błogosławieństwo, innego dnia jako przekleństwo i pułapka, z której nie ma wyjścia. Są chwile euforii i uniesienia, ale są też chwile rozpaczy i szamotania się z Bogiem, który nie pozwala odejść i zazdrośnie zamyka drzwi, gdy pragnie się zrobić coś innego ze swoim powołaniem, życiem, czy pójść za swoimi zainteresowaniami osobistymi.
Kiedy Bóg wypowiedział swoje ostatnie w moim życiu Słowo tamtego niedzielnego poranka w marcu 1991 roku, zakończyła się Jego werbalna komunikacja ze mną. Nie trwała ona długo, w sumie wszystkie wiadomości przekazane mi podczas tamtych trzech kluczowych spotkań zajęły w sumie nie więcej niż dziesięć sekund.
Od tamtego dnia nastała cisza. Od marca 1991 roku do dziś Bóg kieruje moim życiem w bezlitosnym milczeniu, posługując się wyłącznie wydarzeniami i światłem Jego Ducha, które pomaga mi zrozumieć ich znaczenie i właściwie interpretować. Nawet gdy niejednokrotnie leżałem krzyżem w zamkniętym kościele w Kiabakari, i prosiłem Boga o zmiłowanie, Słowo wskazówki, radę i pomoc - On nigdy nie odezwał się do mnie tak jak wtedy w Janowie, w kaplicy seminaryjnej na Podzamczu czy na szosie w drodze do Kiabakari. Od tamtego czasu komunikuje się ze mną sytuacyjnie, wspomagając swoim światłem moją interpretację tych sytuacji, żeby nie załamać i nie poddać, nie popełnić głupstwa lub swoim nierozgarnięciem nie zaszkodzić Słowu Bożemu o Kiabakari. Tak było podczas budowy sanktuarium Jego Miłosierdzia, gdy sytuacja była krytyczna i po ludzku - beznadziejna. Nawet wtedy nie wyrzekł Słowa, a jedynie pokierował tak sprawami, że ostatecznie dzieło zostało dokończone a długi spłacone.
Kochani moi,
nikt nie jest tak zazdrosny o swoją własność, nikt tak nie dba o swoje sprawy, jak Pan Bóg. Nikt. Bardzo boleśnie przekonałem się o tym wielokrotnie w moim życiu. Trudno zliczyć, Ile razy się poraniłem o ten monolit Bożej Woli, nieubłaganej, niewzruszonej, gdy chciałem, by moja wola się raczej spełniła, bym mógł pójść za swymi marzeniami, by przyspieszyć realizację Bożych planów, lub w nich coś pozmieniać. Nie miałem najmniejszych szans. Mimo buntów, mimo kłótni z Nim, mimo obrażania się na Niego. Mimo, że osoby nieraz bardzo mi bliskie nie rozumiały nic z tego całego kapłaństwa, powołania misyjnego i nieobecności przez długie okresy czasu w domu i sprawach rodzinnych, albo gdy kapłani koledzy widzieli pracę na misjach jako ucieczkę od wyzwań polskiej rzeczywistości, od nauki w szkole - w wygodne życie na misjach, gdzie jeździ się na wycieczki i ogląda zwierzątka i robi się im zdjęcia. Mimo tych, którzy stukali się w głowy, wykrzywiali wargi, mówiąc, że jestem idiotą, i zamiast uganiać się z Murzynami i mordować na misjach, powinienem pojechać na Zachód czy do Stanów, i żyć sobie spokojnie i wygodnie.
Bolało to bardzo wtedy i nadal boli, ale Bóg mimo to milczał, nie dopuścił jednak, bym ugiął się pod tymi zarzutami czy pokusami i wrócił do Polski lub poszukał łatwiejszego życia. Kazał robić to, co On chciał, i to bez żadnego znieczulenia. Czysty ból duszy i zagryzienie zębów na żywca. i to powtarzanie w samotności jak mantra w wieczornej modlitwie, gdy ciemność afrykańska spowijała wszystko i oblepiała całego mnie swoimi mackami aż do głebi duszy, szukając szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami tego Boga, który mnie tam wysłał, by Mu powiedzieć, czasem bez wielkiego przekonania - ‘bądź Wola Twoja!’
Kochani moi,
Bóg nie dał mi okazji do spełnienia osobistych marzeń o tytułach naukowych, zamknał mi z premedytacją drogi do dalszej edukacji, za każdym razem, gdy chciałem odejść z Kiabakari na dalsze studia, lub gdy chciałem zrobić coś innego ze sobą i kapłaństwem.
Nie dal mi także wygodnego samopoczucia, podbudowanego sympatycznym wyciągiem salda konta osobistego. Nie dał mi osobistego bogactwa, ani wtedy gdy jako młody chłopak w liceum w klasie o profilu matematyczno-fizycznym planowałem studia na AGH i dorosłe życie w normalnej szczęśliwej rodzinie. Ani teraz gdy po 25 latach kapłaństwa jestem nadal zwykłym pospolitym żebrakiem, bez odłożonych pieniędzy na koncie na bezpieczną starość i ciągle - motywowany nieustannie zdeterminowaną wiarą w prawdę i sens Słowa Boga o Kiabakari - desperacko wyciągam rękę po pomoc dla tamtego miejsca, dla spełnienia odwiecznych zamiarów milczącego Boga.
Czy myślicie, że nie marzę o tym, by mieć przyzwoitą pensję, zapewnioną przyszłość i spokojne życie, realizując swoje osobiste plany i marzenia? O tak, mimo skończonych 50 lat życia, mimo tego, że Bóg trzyma mnie mocno w swoich rękach, ja ciągle mam marzenia, tęsknoty i pragnienia, które chciałbym kiedyś jeszcze zrealizować, zanim nie przeżegnam ziemi po raz ostatni, mimo że wiem także, że nie wolno mi tego zrobić, jeśli to zaszkodzi Kiabakari.
Czy myślicie, że nie marzy mi się i nie modlę się, by mieć takie szczęście, jak niektóre misje i zgromadzenia, gdzie jeden dobroczyńca wielkim darem, jednym czekiem na ogromną sumę, załatwia sprawę za jednym zamachem i ludziom stres i ciśnienie momentalnie opada? Mogę podać konkretne przykłady, także z Tanzanii. I tu nie chodzi o to, że nie doceniam każdego najmniejszego daru mych dobroczyńców. Wręcz przeciwnie! Nigdy tak nie myślałem i nigdy tak nie pomyślę. To wykluczone. Doskonale wiem z doświadczenia, jak kluczowe znaczenia miał i ma nadal każdy grosz dla Kiabakari i moich ludzi.
Z drugiej jednak strony w tym moim wieku, gdy choroby mnie gnębią coraz bardziej, choć na ironię na zewnątrz nic na to nie wskazuje, gdy sił zaczyna brakować, nie tak jak dawniej, kiedy mogłem harować jak wół 24/7, marzy mi się, tak po ludzku, by przylecieć do Polski tylko na wakacje, zwyczajnie odpocząć, poodwiedzać spokojnie ważnych dla mego serca ludzi, pojechać tu i tam, odwiedzić miejsca i sanktuaria, gdzie chciałbym dotrzeć, podreperować porządnie zdrowie - bez tej czapy stresu i martwienia się, co dalej, jak zapewnić utrzymanie misji i kontynuację realizacji Wizji Bożego Miłosierdzia w Kiabakari, bez konieczności szukania okazji do pozyskania życzliwości dla Kiabakari, kazań po parafiach, spotkań z dobroczyńcami, ofiar na tace lub do puszek, popychany świadomością, że jak sobie pościelę w czasie pobytu w kraju, tak się potem wyśpię w Kiabakari przez następny rok, dwa, trzy.
Po dwudziestu kilku latach takiej Bożej żebraniny, uwierzcie, ten chleb mi się troszkę przejadł. A jednak, mimo, że w skrytości serca zaczynam mieć już dość takiego walki i ciągłego życia w stresie i niepewności - zdaję sobie sprawę, że to, co ja myślę na ten temat, jest zupełnie nieistotne, bo będę dalej tak robił, dopóki Bóg nie zarządzi inaczej i nie powie mi, że mój czas w Kiabakari się skończył. Po latach takiego życia ufam mocniej Bożej Opatrzności, spokojniej patrzę w przyszłość, inaczej przeżywam niepowodzenia i przeciwności, mam się jednak na baczności i zdaję sobie sprawę, że nie wolno mi spocząć na laurach, bo to jeszcze nie koniec.
Kochani moi,
z doświadczenia mego życia wiem, że Bóg nigdy nie pozostawia człowieka w próżni. Zabiera coś, zabrania czegoś, zamyka drzwi do realizacji osobistych marzeń, ale jednocześnie oferuje coś znacznie więcej w zamian.
W zamian za szlaban na drodze do wygodniejszego życia i tytułów naukowych, otworzył mi drogę i dał zielone światło do czegoś znacznie cenniejszego, niezwykłego i absolutnie przeze mnie niczym niezasłużonego. Do tego stopnia cennego, niezwykłego i nie zasłużonego, że gdyby mnie ktoś spytał dziś, czy byłbym gotów przeżyć jeszcze raz swoje życie mając wcześniejszą wiedzę o tym, co mnie po drodze spotka, to odpowiem bez sekundy wahania, że absolutnie tak!
Bóg dal mi niezwykłe i niezasłużone bogactwo i ogromna wiedzę w Was, mych bliskich i przyjaciołach. Moja sytuacja przypomina małego laptopa netbooka, który sam w sobie niewiele ma, ale za to jest podpięty na stałe do potężnego zewnętrznego dysku o ogromnej pojemności i pełnego bezcennych zasobów, i jest dodatkowo przyłączony do Bożego internetu.
Za ten skarb, za tę całą sytuację jestem Bogu do głębi serca wdzięczny. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać w życiu.
Dlatego moje osobiste zrozumienie sensu srebrnego jubileuszu kapłaństwa jest takie - to nie jest czas skupiania się na jubilacie. Wręcz przeciwnie. Jubileusz jest czasem, w którym ja mam się skupić intensywnie, z sercem przepełnionym wdzięcznością na Bogu, który tak moje życie wymyślił, urządził i zagospodarował, i na wszystkich, których przezornie postawił w swej Przemądrej Opatrzności na drodze mego życia. To czas celebrowania Bożej Mądrości i Miłosierdzia dla mnie. To czas celebrowania Waszej przyjaźni i życzliwości, twórczej obecności Waszej w mym życiu i ogromnego dobroczynnego wpływu, jaki mieliście i nadal macie na mnie, moje życie i pracę. Dzięki Wam z Woli Bożej stałem się tym, kim jestem. Z serca Wam za to dziękuję, a także za Waszą wielką cierpliwość i wyrozumiałość dla mnie, bo dobrze wiecie, z jakiego DNA jestem skonstruowany i jak trudnym jestem materiałem do obróbki i niejedna i niejeden z Was namęczył się próbując z troską kształtować mnie i mój świat swoim bogactwem ducha.
Mimo to nie odwróciliście się ode mnie plecami i nie zostawili samego sobie. Dziękuję Wam za to, że jesteśmy nadal razem. Dla dobra Kiabakari.
Kochani moi,
ten jubileusz bez Waszej obecności tutaj ze mną nie miałby większego sensu. Jesteście esencją mojego życia i mojego świata. Nawet jeśli nasza komunikacja z biegiem czasu z niektórymi z Was osłabła. Nawet jeśli nie lubię dzwonić czy pisać listów. To nie znaczy, że ktokolwiek z Was kiedykolwiek pójdzie w niepamięć w mym sercu. Nie liczcie na to. Dotknęliście mego życia i wpłynęliście na nie - każda Osoba w swój niepowtarzalny sposób. Jesteście wyryci rylcem miłości głęboko na tablicach mego serca. Nie obawiajcie się - tych tablic nigdy nie rozbiję, jak ongiś Mojżesz w afekcie. Zawsze w mym sercu jesteście i będziecie obecni, szczególnie gdy rozmawiam z Bogiem o Was i Waszych codziennych sprawach, siegając po brewiarz, w którym mam kartki z wypisanymi intencjami moich codziennych modlitw. Tych kartek jest dużo, bo lista Waszych imion jest długa. I jesteście wypisani z imienia na tych kartkach. Co roku odnawiam je, nikogo nie wykreślam, tylko dodaję nowe imiona i nowe sprawy. Zaczynam się modlić w tych intencjach codziennie od Wielkiego Piątku każdego roku do Wielkiego Czwartku następnego roku. Co tydzień odprawiam Mszę świętą w intencji Osób i spraw zapisanych na tych kartkach. To czynię od lat. I tak będzie już do końca mych dni. Byliscie i jesteście ze mną od poczatku do dziś. A dziś pragnę, byśmy odnowili to nasze przymierze i ożywili. Proszę także, byśmy szli dalej razem w nieznane mocą naszej odnowionej przyjaźni. Niech Wola Miłosiernego Boga, bedzie pokarmem naszych serc na kazdy dzień tej podróży. Nieraz twardy ten chleb i niestrawny wydawać się będzie, ale zawsze będzie najlepszy dla nas i jedyny, który ma moc nas doprowadzić do sensownego celu.
Jeżeli z okazji mego jubileuszu zechcecie wesprzeć nasze wspólne działania w Kiabakari, uczyńcie to w dowolnym czasie, niekoniecznie dziś, ale proszę przeczytajcie najpierw uważnie wstęp w książeczkach, które macie w swoich rękach, a następnie zapoznajcie się z wyjaśnieniem umieszczonym na ostatnich stronach - kiedy i w jaki bezpieczny sposób możecie to uczynić.
Pozwólcie mi zakończyć tę jubileuszową refleksję słowami mej ulubionej modlitwy, której oprawiony tekst stoi na widocznym miejscu na moim biurku w Kiabakari. To modlitwa Thomasa Mertona, trapisty. Kto wie, gdy nadejdzie dzień, w którym Bóg oznajmi mi, że mnie już nie potrzebuje w Kiabakari, i mogę sobie pójść w siną dal, czy nie skieruję mych kroków do wspólnoty, w której Thomas Merton żył. Ta myśl o kontemplacyjnym życiu, którą zdusił we mnie spowiednik na pierwszym roku w krakowskim seminarium, oburzając się, że moim powołaniem jest aktywna służba w Kościele, a nie jakieś diabelskie pokusy o trapistach, odradza się we mnie stopniowo i coraz mocniej od dobrych kilku lat. Nie jest wykluczone zatem, że po zwolnieniu mnie ze służby Miłosierdziu Bożemu w Kiabakari, Bóg mnie tam pośle i tak właśnie dokończę swoje życie na ziemi. Jeden Bóg wie, jak to będzie w rzeczywistości.
Panie mój, Boże, nie mam pojęcia, dokąd idę. Nie widzę przed sobą drogi, nie wiem na pewno, gdzie będzie jej kres. Nie znam też naprawdę siebie, a to, że myślę, iż postępuję zgodnie z Twoją wolą, wcale nie znaczy, że tak rzeczywiście jest. Ale wierzę, że pragnienie podobania się Tobie istotnie Ci się podoba. I mam nadzieję, że pragnienie to zawarte jest we wszystkim, co czynię. Ufam, że nigdy nie uczynię czegoś, co byłoby niezgodne z tym pragnieniem. I wiem, że jeśli tak będę postępował, poprowadzisz mnie właściwą drogą, choćbym nic o niej nie wiedział. Dlatego zawsze pokładam w Tobie ufność, choćbym wydawał się zagubiony i pogrążony w cieniu śmierci. Nie będę się lękał, bo Ty zawsze jesteś ze mną i w obliczu grożących mi niebezpieczeństw nie pozostawisz mnie samego.
Jezu, ufam Tobie! Kochani moi, jak dobrze, że jesteście. Amen.
Księże Wojciechu - jakże to piękne i wzruszające kazanie! Słuchając go w niedziele w kościele i teraz czytając powtórnie, jestem dogłębnie poruszona Księdza wielką wiarą i wolą wypełnienia Słowa Bożego... Życzę zdrowia i wiele sił!
ReplyDelete